West Highland Way 2024 — czyli majówka na spontanie

Znów zgubiłem telefon. Tym razem w Szkocji. Stoję gdzieś na peronie kolejki podmiejskiej na przesiadce pod Glasgow i nie mam telefonu.


Na wiosnę jak zwykle pojawiło się pytanie, dokąd by się tu wybrać na majówkę. Przypomniałem sobie, że tyle opowiadałem Ani, jak to jest w Szkocji, że można by w końcu tam pojechać. W dodatku sam pamiętałem, że jest taki szlak: West Highland Way, którego nie widziałem, a od lat chciałem przejść. Także od słów do czynów w niedzielę rano trochę na wariata w kilka godzin spakowaliśmy się na trekking i po południu polecieliśmy do Edynburga. Autobusem do Glasgow, tam do hotelu, skąd prosto do pubu na parę piwek, by jeszcze posmakować miejskiego klimatu przed wyruszeniem w trasę.

Dzień pierwszy

Dziś rano oczywiście na kacu zrobiliśmy małe zakupy: gaz, coś do jedzenia i ruszyliśmy w drogę dwoma podmiejskimi kolejkami do Milngavie (konia z rzędem temu, kto zgadnie,  jak to się wymawia: /mʌlˈɡaɪ/). W okienku informacji na dworcu są już na to przygotowani i sami się śmieją z tych swoich dziwnych nazw i dla takich jak my wymawiają je dwa razy powoli, a jak trzeba, to zapisują dla pewności.

No ale teraz stoję w jakimś peronie i nie mam telefonu... chyba został na ławce w pociągu, gdy zakładałem plecak, pamiętałem, by wziąć aparat i wysiadłem. U Ani na androidzie nie działa oczywiście logowanie do find my iphone, ja trochę spanikowany, bo w telefonie wszystkie płatności, karty, mapy, mail i w ogóle całe życie... aż po 10 minutach wpadliśmy z Anią na pomysł, że... wystarczy po prostu zadzwonić na mój numer. Zadzwoniłem, odebrał konduktor i zapewnił mnie, że telefon jest bezpieczny i już do mnie jedzie i jeżeli chcę go odebrać, to mam poczekać 20 min. na tej stacji, na której jestem, a on akurat tam wysiądzie i mi go przekaże. Uwielbiam tę część świata, w której Twój zgubiony telefon nie odnajduje się następnego dnia na Białorusi czy w innym ciekawym kraju.

Szlak zaczynał się na głównej ulicy w Milngavie i prowadził najpierw przez podmiejskie zagajniki, następnie ścieżkami między gospodarstwami, polami i sadami, generalnie dość łagodnie i w ogóle nie przypominał szkockich gór. Za to pogoda jak najbardziej była szkocka. Od początku pochmurnie po 12:00 zaczęło mżyć, potem padać, a potem solidnie lać. Pierwszy dzień i od razu kurtki i spodnie z goreteksu, no ale czego się spodziewaliśmy. A że wszędzie mokro, więc i nigdzie nie przysiedliśmy na przerwę. 17 km tego etapu przeszliśmy cięgiem i popołudniu zameldowaliśmy się na campingu w Drymen. Camping znajdował się na trawniku jednego z gospodarstw, w którym stodoła była przerobiona na social room, do którego wstawiono boksy z toaletami i prysznicami. Pani w recepcji spytała nas o rezerwację, a nas trochę oblał zimny pot zdziwienia, że istnieje coś takiego jak rezerwacja miejsca na campingu. Owszem tak — na West Highland Way istnieje i jest dość kluczowa, bo to najpopularniejszy szlak trekkingowy w tym kraju. A my dla odmiany mieliśmy okrutne szczęście, bo zajęliśmy ostatnie wolne miejsce na namiot. Kolejni ludzie za nami, którzy również rezerwacji nie mieli, zostali odesłani na nocleg w krzakach.

Początek szlaku

Owieczka na szlaku zaraz za Millngavie


Dzień drugi

W związku z wczorajszym szczęściem na campingu zaczęliśmy gorączkowo sprawdzać, które campingi mają jeszcze miejsca i gdzie by tu spać w kolejne dni. Okazało się, że wzdłuż brzegów jeziora Loch Lomond prawie wszystko jest porezerwowane. Jedyne, co pozostało, to taki półdziki camping w Sallochy. Zatem z rana ruszyliśmy, sprawdzić, co to znaczy półdziki. Oczywiście Szkocja nie zawiodła i namiot zwijaliśmy w deszczu, wyciskając wodę ze szmaty tropiku o zapachu mokrego psa. Po trzech kilometrach odbiliśmy do miasteczka, zrobić zakupy spożywcze, a że było wilgotno, rześko i ogólnie pogoda dla koneserów, to na białym koniu wjechała trekkingowa gastrofaza. Inaczej mówiąc, do naszego bagażu dorzuciliśmy słoik masła orzechowego, dwa cheddary, 12 bułek, czekoladę i chipsy octowe. 

Dalsza część szlaku za miastem opuszczała łagodne zagajniki i wyprowadzała na pierwsze podejście pod Conic Hill. Po raz pierwszy wyszliśmy na podmokłe łąki, a przed sobą nieśmiało swoje podwoje otwierały pierwsze wzniesienia. Krajobraz z zielonego zmienił się na rudy tu i ówdzie poprzetykany żółtymi krzewami.


Rześka i soczysta dróżka zaraz pod Conic Hill

Te krzewy ponoć nie są oryginalnie stąd, ale zostały przez kogoś przywiezione i rozsiały się wszędzie w Szkocji. Pachną miodem i mlekiem, wiosną są równie charakterystyczne jak jesienne wrzosy, ale są też poprzetykane bardzo ostrymi kolcami i nie sposób się przez nie przedrzeć. Przypominają nieco nasze rokitniki, a nazywają się Kolcolist Zachodni.

Wspomniany Conic Hill okazał się małym pagórkiem z podejściem na ledwo 300m, niemniej jednak na tym nie za trudnym szlaku otrzymał swoje honorne miejsce wraz z opisem. Na szczycie dowiedzieliśmy się, czemu. Otóż z góry można było po raz pierwszy ujrzeć w całej okazałości największe szkockie jezioro: Loch Lomond, otoczone najbardziej na północ wysuniętym lasem deszczowym. Z racji bardzo dużej wilgoci wokół tego zbiornika utworzył się specyficzny mikroklimat, który pozwolił na bujny rozrost roślin, które inaczej nie przeżyłyby na tej szerokości geograficznej lub nie osiągnęłyby takich rozmiarów.

Loch Lomond

Loch Lomond z Conic Hill

Z Conic Hill zeszliśmy na brzeg jeziora do miejscowości Balmaha, gdzie pozwoliliśmy sobie na kawkę i ciasto. Tymczasem pogoda nieśmiało się poprawiła i wyszło słońce. W ciągu następnych dwóch godzin szutrową ścieżką wzdłuż Loch  Lomond doszliśmy do wyznaczonych miejsc biwakowych, na których wisiały karteczki z nazwiskami. Zrozumieliśmy, że zaczął się nasz półdziki camping — szybko znaleźliśmy też miejsce z naszym nazwiskiem. Dziś śpimy zatem z widokiem na wodę, a jedyne, co ten nocleg odróżnia od spania na dziko, są ławki i stoły oraz dostęp do umywalki i toalety kilkadziesiąt metrów dalej. Woda oczywiście tylko zimna.

Dzień trzeci

Wstaliśmy wcześnie i optymistycznie nastrojeni do dalszej drogi ruszyliśmy przed siebie. Namiot tym razem zwijaliśmy suchy, nie trzeba było iść w workowatych ciurach z goreteksu, zrobiło się ciepło, a dwie trzecie dzisiejszego dnia prowadzi po płaskim wzdłuż jeziora. Brzmi praktycznie jak odpoczynek.

Otóż nie. Ścieżki wzdłuż jezior, co pamiętamy z Pirenejów i z Lofotów mają to do siebie, że niekoniecznie są łatwe. Tu po dwóch kilometrach szerokiej drogi szutrowej stało się podobnie. Droga zmieniła się w ścieżkę, a ta w przecinkę przeciskającą się przez klify, korzenie, głazy, mozolne 15 km góra, dół, góra dół i tak ciągle. Po drodze mijaliśmy nadzwyczaj bujną roślinność, drzewa z pasożytniczymi innymi roślinami zwisającymi z gałęzi, pnie, kamienie, skały, wszystko porośnięte mchami, jakby ktoś to wszystko nakrył wielką szklarnią. Zaczęliśmy rozumieć, o co chodzi z tym lasem deszczowym. Stare stuletnie chaty były tak wtopione w krajobraz, jakby stały gdzieś w Kambodży, a nie na Wyspach Brytyjskich. 

Plaża nad Loch Lomond

Razem na plaży

Ścieżka wzdłuż jeziora Loch Lomond

Młode paprocie

W końcu przestało padać

Kolejna plaża nad Loch Lomond

Zarośnięte pozostałości domu

Bezobsługowa chatka - raczej w kiepskim stanie, ale dach miała szczelny


West Highland Way w odróżnieniu od innych szlaków w Szkocji jest świetnie oznakowany

Drzewo nad Loch Lomond

Ścieżka wzdłuż brzegu - pewnie banał, bo płasko i przyjemnie

Gdzieś w tych skałach znajduje się rzekoma kryjówka Rob Roya

W tym kraju wszystko jest bardziej, nawet kozy.

Widzieliśmy po drodze, że jeden człowiek próbował ten szlak pokonać rowerem. Ciekawe, czy tu odkręcał kierownicę, czy koło.

Plaża na północnym brzegu Loch Lomond

Tak kończy się ścieżka nad Loch Lomond

Na północnym krańcu jeziora z przyjemnością powitaliśmy pierwsze porządne podejście i wyjście z dżungli na małą niewybitną przełęcz. Za nią, dwa kilometry dalej znajdował się camping - Beinglas: miejsce o świetnej opinii, ponoć przyjmują każdego, mają tam wszystko, co potrzeba i w ogóle są przyjaźni dla wędrowców. Dobre imię tego miejsca potwierdziło się po trzykroć, gdyż nie dość, że nikt nas nie pytał o rezerwację, to mieli tam ciepłą wodę w łazience oraz sklepik, a przede wszystkim pub z jedzeniem i piwem. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie orzeźwiających trunków. Najedzeni i opici poszliśmy spać, zasnąć snem sprawiedliwych.

Do campingu jeszcze tylko 2 km

Ostatnie spojrzenie za siebie

Dzień czwarty

Bridge of Orchy — malutka miejscowość przy linii kolejowej składająca się z dworca, kilku domów i drogiego hotelu z bardzo dobrą restauracją i pubem. No i ze starego kamiennego mostu, od którego pochodzi nazwa. Zaraz za tym mostem jest dzikie pole namiotowe, znaczy, jest płasko, woda jest w rzece i są ławki oraz stoły, zjeść na siedząco. My oczywiście siedzimy w pubie, a jakże, jesteśmy spaleni słońcem i mamy 32 km w nogach. 

Wstaliśmy dziś wcześnie i sprawnie zwinęliśmy namiot, wyruszywszy jako jedni z pierwszych. Po drodze spotkaliśmy taką parę, którą widujemy na trasie już od pierwszego dnia. Nie wiemy, skąd są, może Rumunia, może Bułgaria. Nie mówią za bardzo po angielsku. Dziś spali na dziko 2 km za campingiem, nad rzeką.

rzeka Farloch

Szkockie domy są bielone wapnem, by uniknąć pleśni i grzyba od wszechobecnej wilgoci z okolicznych bagien


Pierwsze 9 km szło nam się żwawo. Krajobraz z zalesionego i zagajnikowego zmienił się na rudobrązowy i taki już typowo szkocki. Szerokie doliny otoczone starymi stożkowymi szczytami wznoszącymi się niekiedy ponad 1000 mnpm. Munros - tak się je tu nazywa. Są to wszystkie szczyty mierzące powyżej 3000 stóp nad poziomem morza, dokładnie w przeliczeniu powyżej 914 mnpm. Biorą swoją nazwę od Sir Hugo Munro, który pod koniec XIX wieku po raz pierwszy opublikował listę tych szczytów. Obecnie lista ta zawiera 282 szkockie szczyty, a ich zdobywanie jest tam popularniejsze niż Wielka Korona Tatr u nas. 

Droga do Tyndrum

Te murki maja po 200 lat i więcej. Wyznaczają dawne granice pastwisk i posiadłości

Przed Tyndrum wyprzedziła nas trójka    chłopaków z Polski, których spotkaliśmy pierwszego dnia zaraz przed wejściem na szlak, a potem wczoraj wieczorem na campingu. Nie byli jakoś zbyt chętni do integrowania się, a poza tym najwidoczniej mocno obtarli sobie stopy i szlak ich wymęczył, gdyż tego dnia nadali sobie plecaki do hotelu i szli na lekko.

Za Tyndrum czekał nas ostatni odcinek szeroką szutrową drogą, prawie po płaskim. Dłużyło nam się niezmiernie, bo było to ostatnie 10 km, z niemałym zmęczeniem i cały czas w słońcu. Na 3 km przed noclegiem spotkaliśmy takiego kudłatego rudego faceta — typ lokalsa, trochę trolla i krasnoluda. Koleś napakowany energią i podjarany zupełnie wszystkim dookoła. Mówił, że rozbije się nieco dalej za miejscowością i planuje poranną kąpiel w jeziorze. 

Młody byczek chłodzi sobie kopytka

Red is the new black

Gospodarstwo ekologiczne

Stary cmentarz za wioską

Upał w Szkocji

Pociąg z Fort William do Glasgow - będziemy nim wracać. 

Ostatni kawałek drogi do Bridge of Orchy

Tak ten jego optymizm nas nastroił, że nawet nie zauważyliśmy, jak doszliśmy do celu. Znaczy najpierw poszliśmy na piwo, gdzie oczywiście spotkaliśmy tego wesołego kolesia, który opróżniał już drugi kufel. Dopiero, gdy i my wypiliśmy chmielowy izotonik, pomyśleliśmy, że warto byłoby się rozbić. A później zrobiliśmy sobie boską kąpiel w rzece. Woda była płytka i zimna, więc po tym całym zupełnie nieszkockim ostrym słońcu położyliśmy się po szyję w wodzie. Dla takich chwil się żyje. A że zmęczenie z nas trochę zeszło, to zamiast spać poszliśmy jeszcze na drugie i trzecie piwko do pubu. Spotkaliśmy tam taką parę Szkotów,nieco starszych od nas, którzy przyjechali tu własnym camperem. Dowiedzieliśmy się od nich, że po wyjściu z UE mocno dobiła ich inflacja, że teraz nie stać ich już na hotel. Oni dopytywali nas o to, skąd jesteśmy, dokąd idziemy i czy robimy takich trekkingów więcej. Gdy im opowiedzieliśmy o Himalajach, Pirenejach czy Korsyce, to robili wielkie oczy. Zachęcaliśmy, by sami spróbowali, bo są też łatwiejsze trasy.
Odparli nam, że niestety już zdrowie nie pozwala. Chore serce, otyłość, cukrzyca, a ich lekarze leczą to wszystko środkami przeciwbólowymi i każą siedzieć w domu. Zamiast jakiejkolwiek poprawy zdrowie się tylko pogarsza, dłużej siedzą na zwolnieniu, mają mniej pieniędzy i zdrowie dalej się pogarsza. Do specjalistów nie sposób się u nich dostać. To chyba jednak w tej naszej Polsce nie jest tak źle.

Suszenie "mokrego psa", czyli wszystkich wilgotnych rzeczy zwiniętych w porannej rosie

Camping w Bridge of Orchy

Dzień piąty

Dziś wstaliśmy skoro świt, zwinęliśmy namiot, gdy wszyscy spali i po szybkiej kawie i śniadanku o 6:20 byliśmy już na szlaku. Zaczął się on krótkim podejściem  na małe wzgorze z punktem widokowym na całą okolicę. Akurat tam trafiliśmy na złotą godzinę i spędziliśmy trochę czasu na fotografowaniu. Po drodze mijaliśmy namioty jeszcze spiących ludzi oraz kolejną miejscowość z malutkim hotelikiem przy drodze: Inveroran.


Punkt widokowy na Mam Carraigh

W tle jezioro Loch Tulla

Miejscówka na spanie

Im dalej w dzień, tym głębiej w góry

Inveroran

Hotelik w Inveroran


Dalszy odcinek szlaku prowadził starą drogą wojskową z 1809 r. Żaden tam szuter, ale drobny bruk solidnie ubity w wielu warstwach i wyjeżdżony w delikatne koleiny. Do 1933 r. była to główna droga przez tę część kraju. Dopiero później zastąpiono ją ruchliwą drogą A82 poprowadzoną dużo niżej w dolinach. 

Bog - tak nazywają się nieprzebyte podmokłe łąki. Teren bardzo niewdzięczny i trudny do przebycia

Stara droga wojskowa tzw. Tellers parliamentary road

Opuściwszy zabudowania weszliśmy w teren podmokłych łąk otoczony z każdej strony górami. O istnieniu cywilizacji świadczył tylko trakt pod nogami. Wszędzie dookoła dzika natura. Nie było też ani drzew, ani żadnych głazów, czy wybitnych formacji mogących dać cień czy schronienie przed deszczem lub wiatrem. My akurat trafiliśmy tu w słoneczną pogodę, aczkolwiek w przewodniku ostrzegali przed tym kawałkiem prawie 10 km pustki, gdy akurat wieje i pada. Moim zdaniem jest to jeden z ładniejszych odcinków szlaku. Żałowaliśmy tylko, że nie wprowadza on głębiej w jedną z bocznych dolin i dalej na szczyty.

Lunch pośrodku niczego

10 km przez pustkę

Podmokłe łąki

Powoli schodzimy do Kingshouse

Na tej wielokilometrowej prostej każde z nas szło swoim tempem i tak ja poszedłem przodem, a Ania została jakieś 50m z tyłu. W pewnym momencie zauwazyłem, że na drodze leży jakieś foliowe zawiniątko. Najpierw trącam je kijkiem, ciekaw, czy to może ktoś zgubił dokumenty zabezpieczone przed deszczem, czy może coś do jedzenia...

Tu Ania - żona Tomka. Pozwólcie, że opiszę tę ze swojej perspektywy. Idę sobie i patrzę, że Tomek się zatrzymał i szturcha kijkiem coś tam na ziemi. Podświadomie czuję, co się święci, chcę krzyknąć, by nie ruszał, a jednocześnie nie wierzę, że to robi. Tak, podniósł tę cudzą kupę zawiniętą w worek foliowy i maca. Fuuu... ale jak to? Ufff, wyrzucił. Bosz... co za gupi facet, schodził pół Europy, a nie wie, że ludzie wyrzucają gówno w plastikowych workach!

No faktycznie jakieś takie miętkie to było, a jak lekko ścisnąłem, to zaczęło śmierdzieć. Wyrzuciłem w krzaki skonfundowany taką przykrą niespodzianką. No bo kto by specjalnie podjął starania robienia kupy do worka i zostawiania jej tu zamiast po prostu iść za krzak.

W ciągu godziny doszliśmy drogi A82, niedaleko której znajduje się hotel. Wokół piękna dolina Glencoe, której cisza jest zmącona tylko bardzo ruchliwą drogą krajową. W tym hotelu oficjalnie kończy się kolejny etap szlaku. My jednak byliśmy tam o 14:00. Wprawdzie widzieliśmy już namioty rozbite w trawach, ale zdecydowaliśmy, że zjemy po burgerze, napijemy się i idziemy dalej. Znów trafił nam się upał i ostre słońce, więc zimne piwko było idealne. 

Ścieżka przez dolinę Glencoe

Szkocki dom, a nieopodal jest tu wyciąg narciarski i kawiarnia

Idziemy dalej do Devil's Staircase

Dolina Glencoe

Dalsza droga prowadziła przez tzw. Devil's Staircase, czyli po prostu zakosy na przełęcz w grani Aonach Eagach (proszę nie pytajcie mnie, jak to wymówić). To najwyżej położone miejsce na szlaku. Stąd widać już Ben Nevis, na zachód od niego pasmo Mamores. Na wschodzie natomiast odblaskami od podmokłych terenów odbijają się bagniste tereny zbiornika Blackwater. Okolice tu przypominają trochę nasze Tatry Zachodnie. My jednak trochę już nagleni czasem przysiadamy na szybkiego batonika, łyk wody i schodzimy już na dół do Kinlochleven. Dziś będzie najdłuższy dzień na całym trekkingu. Najpierw krętą ścieżką aż do budynku przepompowni, a stamtąd szutrową drogą aż do miejscowości i na camping, który na szczęście jest na samym początku, zaraz za wyjściem z lasu. Dziś w nogach mamy 20 mil, czyli 36 km. Solidny kawał, który czujemy w stopach.

Podejście przez Devil's Staircase

Widok na Ben Nevis i Mamores

Blackwater Reservoir

Ben Nevis

Zejście do Kinlochleven

Sprawnie rozbijamy namiot, idziemy się umyć, jemy te nasze żarcie z torebek i postanawiamy trochę poświętować. W końcu dystans honorny, zrobiliśmy właściwie dwa dni w jeden. A ten wczoraj spotkany wesoły Szkot polecał nam pub, a dokładnie The ailrace Inn. Idziemy zatem w szortach, sandałach, dając odpocząć stopom i mamy nadzieję, że nie będzie tam pełno samych gości w marynarkach tweedowych i spodniach w kant... i faktycznie na wejściu wida nas znak, że trekkersi proszeni są o niewchodzenie w klapkach, bo im nogi śmierdzą. Serio. No cóż, sandały to nie klapki, więc oczywiście wchodzimy, bo jeszcze mieścimy się w tutejszym dreskodzie. Na miejscu okazuje się, że wcale tak sztywno nie jest. Akurat odbywa się tu zlot miłośników starych motocykli, czyli sporo przynapitych kolesi po 50-tce, którzy po chwili widząc, że siedzimy tylko we dwoje przy piwku, zagadują nas, kim jesteśmy, co robimy itd. Bardzo się dziwią, że trekkersi i tacy uśmiechnięci. Zazwyczaj spotykają takich wkurzonych i obolałych od marszu. Dlatego też konstatują, że Polska to musi być wesoły kraj. Co chwila wznoszą z nami toasty, puszczają stare hity z szafy grającej i impreza trwa w najlepsze. Dlatego wracamy o pierwszej w nocy i cichutko wkradając się do naszego namiotu budzimy pół campingu hałasem przewróconej kuchenki, potykania się o linki namiotów, próbą odnalezienia swojego śpiwora itd.

Dzień szósty

Dziś pogoda powoli zaczeła się psuć. Z Kinlochleven podeszliśmy zakosami do doliny Lairig. Góry zaczęły parować, zrobiło się duszno, a okoliczne szczyty skryły się we mgłach. Przez kolejne dwie mało wybitne przełęcze powoli zaczęliśmy schodzić do cywilizacji. Niestety nie było nam dane zobaczyć Ben Nevis z bliska. Im niżej, tym bardziej wszystko zasnuwało się za chmurami. U celu w Fort William udaliśmy się do pizzerii i pubu na końcu szlaku, zbudowanej w starym kościele. Fantastycznie prezentowała się gotycka rozeta - moim zdaniem ciekawy i bardzo ładny wystrój jak na pub. Może i u nas też kiedyś tak zaczną robić, chroniąc stare kościoły przed zniszczeniem. Gdy tylko dostaliśmy piwo, zaczęło padać. Idealny timing! Zdaliśmy sobie sprawę, że przeszliśmy West Highland Way właściwie w większości w świetną pogodę, a góry oszczędziły nas w dużej mierze i odsłoniły widoki, które zazwyczaj pozostają pod chmurami dla większości wędrowców. Żeby dodać wszystkiemu smaczek i dobre zakończenie, po ok. godzinie na końcu szlaku pod knajpą pojawił się ten wesoły Szkot, który nam polecał wczorajszy pub. Cały roześmiany, przemoczony do suchej nitki, ale sprawiał wrażenie, jakby się tym kompletnie nie przejmował, jakby właśnie taki stan był dla niego codzienny i naturalny. Ania pobiegła pogratulować mu ukończenia trasy. Wszyscy też powoli udalismy się na ostatni pociąg, a ja pod koniec spytałem się go, jak ma na imię. "Patty" odkrzyknął i pobiegł do przodu. Zapamiętamy go jako taką maskotkę trekkingu.

Dolina Lairig

Pozostałości domu w dolinie Lairig

Zachmurzony Ben Nevis

Knajpa w Fort William


Podsumowanie

Szkocja jest pieknym miejscem na trekking, ale też niełatwym terenem, w którym można dostać mocno w kość od pogody. Dlatego przed wyruszeniem warto pamiętać o nastepujących rzeczach:

Na szkocką pogodę warto się przygotować i przede wszystkim wziąć dobre buty, niekoniecznie takie ciężkie jak my, ale dające sobie radę w głębokim błocie, na skałach i długich odcinkach drogowych. Poza tym koniecznie warto zabrać wodoszczelne spodnie i kurtkę. Ponieważ dookoła często łąki są podmokłe, warto zabrać namiot ze szczelną podłogą albo dodatkową podkładkę pod namiot. 

Szkocja jest rzadko zaludniona, na niektórych szlakach trekkingowych zdarzają się odcinki pięciodniowe bez możliwości zaopatrzenia. Dlatego warto przed zaplanowaniem trasy sprawdzić wszystkie sklepy i restauracje po drodze. Dla przykładu na West Higland Way zaopatrzenie wygląda następująco: sklep spożywczy w Drymen, kafejka w Balmaha, sklepik na campingu w Beinglas, sklep spożywczy i stacja benzynowa w Tyndrum, pub i restauracja w hotelu w Bridge of Orchy, pub i restauracja w hotelu Kingshouse, sklep spożywczy i restauracje w Kinlochleven, sklepy i restauracje w Fort William. Obecnie praktycznie wszędzie można już płacić kartą. 

Campingi w Szkocji są popularne, ale nie wszędzie, raczej tylko na najbardziej znanych szlakach. Tam, gdzie spodziewamy się dużej ilości turystów warto zrobić rezerwację. Niestety nie ma jednej strony internetowej do tego i trzeba większości miejsc szukać osobno. Poza tym w Szkocji obowiązuje tzw. prawo Right of Way. W związku z historycznymi uwarunkowaniami tych terenów, spora część ziem należy do prywatnych właścicieli. Zgodnie z tym prawem mają oni jednak obowiązek umożliwić przejście przez ich ziemię. Dotyczy to wędrowców, trekkersów, podróżników itd. Spanie na dziko również jest dozwolone, jednakże podobnie jak w Skandynawii wypada rozbić się z dala od domostw, na jedną, góra dwie noce, nie zostawiać po sobie śladów i zamiast rozpalania ogniska gotować na kuchence. Wyjątkami są obszary chronione, w których obowiązują ograniczenia lub zakazy biwakowania, takie jak park narodowy Loch Lomond, czy Trossachs. 
 
Oprócz tego w Szkocji popularne są tzw. bothies czyli bezobsługowe chatki z pryczami do spania. Czasem są całkiem zadbane i dobrze wyposażone, niekiedy zaś oferują tylko dach nad głową. Wszystkie z nich są pod opieką towarzystwa Mountain Bothies Association, a znaleźć je można o tu:

Poza tym trasy można planować przy pomocy strony ze szlakami trekkingowymi w Szkocji. Są na niej dokładne opisy prawie wszystkich większych szlaków wraz z podziałem na dni, stopniem trudności oraz plikami gpx:

Kolejna rzecz, którą warto wziąć pod uwagę, jest okazyjne zatrzymanie się w hostelu. Hotel w Szkocji to koszt kilkuset funtów za dobę, natomiast hostel znajdzie się już za 30 funtów. Niestety turystyka w Szkocji stała się tak popularna, że noclegi trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Hostele są prywatne ale sporo z nich należy do Hostelling Scotland, organizacji non-profit zrzeszającej 85 hosteli w Szkocji:

Kolejne przydatne linki to: 
Citylink - autobusy międzymiastowe w Szkocji
Scotrail - kolej w Szkocji

Najlepsza pora roku na odwiedzenie Szkocji to przełom kwietnia i maja - największa szansa na słońce i nie ma jeszcze wkurzających meszek tzw. midges. A z nimi nie ma żartów. Na campingach widzieliśmy kapelusze z moskitierą, coś jakby stroje dla pszczelarzy. Wyobrażam sobie, że 10 km marszu przez podmokłe łąki pełne tego owadziego draństwa potrafią złamać najtwardszych. Jesień ponoć też należy do pięknych zwłaszcza z uwagi na wrzosy, jest jednak też bardziej deszczowa od wiosny.













Komentarze

Popularne posty