Hydra 2025


Przydałby się jakiś jumar i lina statyczna. Z tą myślą krok po kroku próbowałem nie spieprzyć się do Niemna razem ze Staszkiem i całym przytroczonym do niego majdanem. Przednie koło miałem gdzieś nad sobą, siodło pod pachą, butami próbowałem zaprzeć się w piachu i sięgnąć wolną dłonią do drzewa. Jeszcze tylko 4 metry i chyba się wypłaszczy. W końcu coś, co przypomina ścieżkę, zresztą słychać na górze jakiś spychacz, czy traktor… okazuje się, że chłop mieszkający tu w okolicy właśnie karczuje sobie kawałek lasu pod jakąś grządkę. Nie wiem, czy mnie w ogóle zauważył, bo wylazłem z tego stromego wąwozu z rowerem obwieszonym liśćmi i gałęziami jak bagienna zjawa, cały w błocie i potaplałem dalej przez koleiny, tak jak wskazywał ślad.

Jazda miała być wzdłuż rzeki, ale nie spodziewałem się, że rzeka wcina się w ląd głębokim wąwozem, którego ściany trzeba będzie wielokrotnie zjeżdżać, podjeżdżać, a niekiedy wciągać się trzymając się drzew i krzaków.

---

Hydra – wyścig o nazwie nieco złowieszczej. Próbowałem się o nim dowiedzieć czegoś więcej przed startem, ale znalazłem tylko kilka filmików po litewsku i jakąś starą relację po angielsku. Niewiele informacji – filmy kręcone z drona nie pokazują dobrej perspektywy, a z tego, co zrozumiałem, wyścig do łatwych nie należy.

Zachęciło mnie to, że prowadzi setki kilometrów przez niekończące się lasy, że jest tam pusto, że startujących też raczej jest niewiele. Nie ma co liczyć na światową elitę bikepackingową ze sponsorami i głośnymi relacjami w mediach. Impreza jest jakby dla znajomych. Znaczna większość startujących to Litwini, paru Estończyków, trochę Łotyszy… w tym roku trafił się też jeden Irlandczyk, jeden Czech, dwóch Finów, jeden Włoch i ja. Tylu „obcokrajowców” naliczyłem. Reszta to Bałtowie, raczej małomówni, skupieni, konkretni i raczej z takich, co z już niejednego pieca chleb jedli.

Już podczas odprawy lampka zapaliła mi się, gdy Paulius, organizator tej imprezy wspomniał o licznych przejazdach przez prywatne tereny. Mianowicie, że właściciele tych działek są powiadomieni, ale by uważać na pastuchy, gdyż tych nikt wyłączać nie będzie. Mamy sobie z nimi radzić, ot proste stwierdzenie.

 


Okazuje się, że Hydra w 2025 r. to już ósma edycja tego wyścigu i z każdym rokiem trasa nieco ewoluuje. Tym razem nie dość, że prowadzi z południa na północ, to start jest w Polsce, zaraz za Suwałkami. Dla mnie sytuacja raczej wygodna: do Suwałk jeździ pociąg, a dalej do pensjonatu w Mikołajewie to już dojadę na kołach. I faktycznie, dojechałem tam jako pierwszy. Ledwo zdążyłem się rozgościć, to już dojechał jakiś człowiek na tytanowym gravelu. Okazało się, że to Jan, Czech, który również startuje i to na tym samym dystansie co ja. Tu słowem wyjaśnienia należy wspomnieć, że Hydra od lat dzieli się na kilka dystansów. Krótki: w tym roku z Mikołajewa do Kowna i liczący 400 km, średni do Jezioran, liczący 800 km i długi koronny, prowadzący dalej przez Łotwę i Estonię aż pod Tartu i liczący sobie 1800 km. Byłem na tyle śmiały, czy też głupio-optymistyczny, że zapisałem się właśnie na najdłuższą trasę. A co tam! Jak przygoda, to na całość.

Przed wyścigiem byłem zdziwiony, jak bardzo profesjonalna była kontrola techniczna rowerów. Mechanik sprawdzający rowery zwrócił mi uwagę, że jedno z kółeczek przerzutki za jakiś czas powinienem wymienić. No wow… normalnie takie kontrole sprowadzają się do sprawdzenia, czy hamulce powodują zatrzymanie obracania się kół i czy kręcenie pedałami powoduje ruch roweru do przodu 😊

W ogóle przez to, że startuje nas tylko 37 osób, to impreza jest jakby luksusowa: pierwszy nocleg opłacony, obiad w wersji wegetariańskiej, piwka także bezalkoholowe, a cała baza wyścigu to sielankowa agroturystyka w ogóle niekojarząca się z wyścigami.


Start miał miejsce następnego dnia z rana po dość śmiesznej rozgrzewce, coś jak WF w podstawówce. Nie było jakiegoś gorącego zagrzewania do jazdy, po prostu każdy ruszył swoim tempem. Po bardzo krótkim kawałku przez kraniec Polski dotarliśmy do zapiaszczonego i zaoranego pasa granicznego z Litwą i tam przekroczyliśmy granicę. Dość szybko znaleźliśmy się na brzegu tzw. strefy zabronionej, która osłaniała granicę, tym razem Litwy z Białorusią. Co jakieś 100m na drzewach tabliczki, że zakaz wstępu, i inne groźno brzmiące litewskie ostrzeżenia.


Jedzie się wyśmienicie. Staszek łyka wszystkie leśne piachy, korzenie i słynną litewską tarkę. Na Litwie większość gminnych dróg w dalszym ciągu jest szutrowa. I to nie jest taki szuter, jaki znamy u nas, ale taki gruby, z kamieniami, po którym auta jeżdżą raczej szybko, by prześlizgiwać się po wierzchołkach tej tarki. Stumetrowe pióropusze kurzu ciągnące się za takimi samochodami to typowa rzeczywistość. Na szczęście na Litwie jest mało ludzi, zaludnienie o wiele rzadsze niż w Polsce, więc ruch jest praktycznie żaden. Staszek z tą tarką radzi sobie znakomicie. Na gravelu miałbym zapewne już wszystkie śruby poluzowane a tu mogę jechać te komfortowe 20-25 km/h i nawet odpoczywać na lemondce.

Po 70 kilometrach dojeżdżam do brzegu Niemna, po którego drugiej stronie czai się Białoruś. Czai się jest w tym kontekście dobrym słowem, gdyż Litwini na brzegu rzeki musieli zrobić to samo, co my z naszym brzegiem Bugu. Wszystkie drzewa wycięte, krzaki zaorane do gołego piachu. Łysy pas o szerokości 50m biegnący wzdłuż rzeki i poprzetykany masztami z kamerami, tak że z każdego z nich widać dwa sąsiednie. Czuć złowieszczy oddech wschodu, aczkolwiek na razie tam tylko krzaki i spokojny nurt wijącej się rzeki.


Niedługo złowrogi krajobraz zmienia się diametralnie, gdyż wjeżdżam do Druskiennik. Nie wiedziałem, że to sielskie miasto ma tak malownicze brzegi: dziko zarośnięte z bulwarem spacerowym i klasycystycznymi pałacykami wkomponowanymi w zielone meandry Niemna. Zatrzymałem się tam na obiad. Skorzystałem z okoliczności, jaką daje duże miasto i zamówiłem soczystego wege burgera. Tam też spotkałem Jana, który właśnie kończył swój obiad. Szybko się przekonałem, że Jan to stary wyjadacz. Mimo że starszy, to cały czas trzymał wysokie tempo, postoje robił krótkie, a w założeniu miał przejechanie codziennie 220 km. Bardzo ambitnie jak na ten teren. Na tym obiedzie widzę go po raz ostatni, odjechał mi już na dobre.


Kolejny odcinek za Druskiennikami był już nieco trudniejszy. Zaczęły się zjazdy i podjazdy do niezliczonych wąwozów z maleńkimi dopływami Niemna. Większość z nich trzeba pokonywać brodem, inne po fantazyjnie ułożonych mostkach z powalonych drzew. Zaczęliśmy też wjeżdżać w prywatne tereny. Zazwyczaj informowała o tym mała tabliczka na rozstaju dróg, później natomiast okazywało się, że jedziemy przez jakieś pastwisko, na którego końcu trzeba przerzucić rower przez elektrycznego pastucha i samemu go przeskoczyć albo przeczołgać się pod nim. Dostałem kilka razy prądem, więc przekonałem się, że to nie jakieś żarty, i że płoty są pod napięciem i trzeba uważać. Furtek oczywiście brak.


Niektóre z wąwozów kończyły się podjazdem, a raczej podejściem pod klifowy brzeg rzeki tak stromym, że od słowa ujeb lepsze byłoby określenie wspinaczka. Trud wynagradzały czasem punkty widokowe zlokalizowane wysoko nad wodą, pośrodku niczego. Jeżeli dodać do tego, że przez kilkadziesiąt kilometrów nie widywałem żadnych ludzi oprócz współzawodników, to miejsca zdawały się idealne. Tylko szkoda, że nie dało się tam zatrzymać na dłużej. Do limitu trzeba było jednak trzymać średnio te 180 km dziennie.



W następnej miejscowości spotkałem dość sporo ludzi z wyścigu. Był tam otwarty sklep, zbliżał się wieczór i wychodziło na to, że to ostatnie miejsce zaopatrzenia się przed nocą. Coś z tymi sklepami było nie do końca tak, jak miało być. Niby są gęsto rozmieszczone, średnio co 50 km, ale jednak rzadko. Średnia z przejazdu wcale nie jest taka wysoka, jak się spodziewałem. Oprócz tego wyposażenie też jest raczej skromne. W dwóch z rzędu nie znalazłem żadnego pieczywa. Mało kalorycznych produktów wegetariańskich. O tym, żeby zjeść coś na ciepło, można raczej pomarzyć. Wziąłem zatem to, co było, czyli picie, banany i słodycze i pojechałem dalej.





Temperatura spadła nieco, w ciągu dnia było 23 stopnie w cieniu, ale jednak dość ciepło w słońcu. W nocy miało być komfortowe 10 stopni. Zmrok zapadał powoli, a ja jechałem dalej z zamiarem dociągnięcia do dwusetnego kilometra. W mieście Alytus przejazd prowadził spektakularną kładką, dobre 100m nad rzeką. Jednakże zejście z niej było niezłym wyzwaniem: prawie pionowo w dół, po stromych stopniach wydeptanych w gliniastym zboczu rzeki. Zjechać się tego nie dało bezpiecznie. Na dole przywitała mnie ekipa filmowa dokumentująca wyścig. Pogadaliśmy trochę i zdradziłem im, że będę się niedługo rozglądał za spaniem. Na to oni wskazali mi, że zaraz obok za kładką jest polanka, na której można się rozbić. Idealnie! Dłużej nie ma co szukać. Płaskie miejsce i na trasie. A ja mam picie i jedzenie, a obok w dodatku jest wiata z ławą i stołem. Szybko rozbiłem namiot, zjadłem kanapkę zrobioną jeszcze rano i zasnąłem.

Rano ruszyłem wcześnie, jeszcze przed świtem. Mgłą zasnute łąki budziły trzeźwiącym chłodem. Na trasie nie było jednak jeszcze żadnego otwartego sklepu. Dopiero w Birstonas dotarłem do stacji benzynowej. Nie była imponująca, raczej skromna, nie miała prysznica, tylko maleńką umywalkę. Za to była gorąca kawa, herbata i jakieś słodkie bułki. Mieli też gorące frytki! Ukulał się z tego całkiem pożywny posiłek. Później w dalszej części dnia prawie przeoczyłem kolejny sklep. Zauważyłem go tylko dlatego, że widziałem, jak inny kolarz wyjeżdża spod jakiegoś betonowego budynku. Spojrzałem, wygląda to na opuszczone, ale w środku chyba świeci się światło. Żadnych napisów, drzwi są, otwarte nawet… a w środku sklep z ladami rodem z PRL z lat 80tych. O wszystko trzeba pytać, niczego nie weźmie się samemu z półki. Za pomocą translatora kupiłem bułki, orzeszki picie, słodycze… czyli takie tu są klimaty. Trzeba jechać czujnie, bo takie miejsca są na wagę złota. Tym bardziej, że następne duże miasto to Kowno, a raczej nie zanosi się na to, bym miał zdążyć tam dziś.

Po drodze mijam sporo leśnych prywatnych cmentarzy, na których są groby tylko jednej rodziny z jakiegoś pobliskiego przysiółka czy posiadłości. Często przychodzi tam ktoś z rodziny, kosić, dbać, a groby zazwyczaj są otoczone płotkiem, często minimalistycznie wkomponowane w zieleń.

Gdzieś za tym sklepem zauważyłem, że na najszybszych biegach skacze mi łańcuch i coś jakby wisi… przyglądam się, wysyłam zdjęcia do Tomka Zatorskiego, który zna się na tych rzeczach i wychodzi na to, że mam albo słabą albo zapchaną błotem sprężynę tylnej przerzutki. Nie chcę tego tu rozbierać, bo nie złożę. Wszędzie pył, kurz i znając moje szczęście zgubię jakąś śrubkę. Decyduję się zatem nie używać najmniejszych koronek i póki tak jadę, to jakoś to wszystko działa.




Przed wieczorem dojeżdżam do wielkiej zapory przed Zbiornikiem Kowieńskim. Po drodze widzę, jak jeden z zawodników rozkłada się w krzakach. Sam jeszcze trochę pojadę. Znalazłem na mapie jakiś punkt widokowy, który jest oznaczony jako wiata i toaleta. Po drodze objeżdżam gigantyczny zbiornik spustowy nad zaporą, Dalej długi szosowy zjazd i potem zaraz wjeżdżam z powrotem na strome klify nad rzeką. Punkt widokowy przebił wszelkie oczekiwania. Toi toi faktycznie jest, wiaty są dwie, ale wszystko znajduje się na krawędzi urwiska, dobre 60 metrów nad wodą. I to już nie jest rzeka, ale gigantyczny zbiornik wodny, jezioro zaporowe. Rozbijam się zaraz obok, a tymczasem schodzą się młodzi Litwini, którzy zabierają się na rozpalanie ogniska. Wywiązuje się z tego rozmowa, w której pytają o tych dziwnych kolarzy po drodze i co to w ogóle za impreza sportowa. A ja dowiaduję się, że ten zbiornik nazywa się Kauno Marios, czyli Morze Kowieńskie. Powstał w latach pięćdziesiątych, a w trakcie budowy przymusowo wysiedlono i zalano sporo wsi. Na brzegach zbiornika powstał park regionalny. I faktycznie przyroda jest tu piękna. Właściwie od startu jadę cały czas w lesie, a przerwy między zalesionymi obszarami są raczej sporadyczne.





Noc była chłodna, temperatura spadła do 7 stopni, a letni materacyk i pożyczony ultralekki śpiwór ledwo wystarczyły. Wstałem zmarznięty przed piątą. Szybko coś przekąsiłem i zacząłem się zbierać. Moje myśli skupiały się na tym, że za jakieś 15 km na trasie jest stacja benzynowa, a tam napiję się gorącej kawy. Zauważyłem, że w nocy musiał dojechać Mikko – Fin poznany przed startem. Okazało się, że przyjechał w środku nocy i położył się w śpiworze bezpośrednio pod wiatą. Dałem mu znać o stacji benzynowej i ruszyłem, a on zdecydował się chrapać dalej. Na stacji kawa faktycznie była dobrym początkiem dnia, ale maciupka łazieneczka na stacji pozwalała tylko na umycie twarzy. Marzenia o prysznicu stawały się coraz silniejsze, a mój smród powoli zaczynał mi przeszkadzać. 




Tymczasem zaraz miał nastąpić słynny wjazd do Kowna i dojazd do pierwszego punktu kontrolnego. Czyli przedzieranie się przez błotnistą i zakrzaczoną dżunglę nad samym brzegiem Niemna. Staszek radzi sobie raczej z nieprzejezdnym terenem, jednak tym razem zapowiadało się na mały spacer. Przenoszenie przez powalone drzewa, przedzieranie się przez chaszcze wyższe od człowieka i tak gęste, że rower trzeba było przerzucać między gałęziami. Dwa razy się tam zgubiłem, gdyż ślad prowadził raczej palcem po mapie niż po jakiejkolwiek ścieżce, gdzieś w tych gęstwinach jakieś płoty i prywatne posesje i trzeba było jakoś przecisnąć się po śliskich kamieniach przy samej rzece i tak aż do miasta.
 









Kowno przywitało mnie bardzo miło. Po trzech godzinach przedzierania się w przez zarośla wjechałem na drogę rowerową i dotarłem do serwisu rowerowego. Myślałem, że zajmę się tam moją przerzutką, ale ta jak na złość zaczęła działać. Dostałem tam dosłownie wszystko: ciastka, chleb, colę, kawę, lody, naładowałem telefon, który jednak z dynama ciężko naładować do pełna.

Na punkcie dowiedziałem się też, gdzie znajdę porządną pizzerię. Równocześnie ze mną do punktu dojechali Andres i Ivo, dwóch Estończyków, którzy jechali na fullach i raczej spokojnym tempem zakładając dłuższe noclegi. Niemniej jednak wyglądali na doświadczonych. Oni wybrali knajpę meksykańską. Zaopatrzywszy się w pyszne bułki, ser i pomidory, najadłszy się pyszną serową pizzą ruszyłem dalej.




Po wyjeździe z miasta od razu trasa pokazała dziki pazur. Przy pierwszym skręcie w las zaczęły się piaszczyste drogi pożarowe wprowadzające na każde wzniesienie nad rzeką i następnie zjeżdżające nad samą wodę i tak wiele razy. Jazda była na tyle techniczna, że rzadko siadałem w siodle.

Tym pięknym kilkudziesięciokilometrowym ujebem dojechałem do Jonavy. Tam zaopatrzyłem się w picie i jedzenie na wieczór.


Jedząc pod sklepem dowiedziałem się od Ani, że kilku ludzi przede mną jedzie gdzieś nad rzeką i jeden z nich zdaje się być w wodzie i że od dłuższego czasu się nie przemieszczają. Rzeczywiście, kolejny odcinek mocno mnie zaskoczył. Najpierw super stromy zjazd na poziom rzeki, a potem kilkanaście kilometrów bardzo piaszczystego singla dla motocrossowców. Byłem w stanie tamtędy przejechać, ale tylko dzięki szerokim oponom. Po drodze widziałem sporo śladów butów świadczących o tym, że zawodnicy przede mną mieli tu znacznie trudniej.

Dalsza część dnia minęła mi łaskawie: na spokojnych szutrowych i piaszczystych drogach przez las wzdłuż rzeki Neris. Wieczorem rozbiłem się przy samej drodze na jakimś płaskim skrawku ziemi. Nie chciało mi się szukać czegoś lepszego, a nad samą rzekę też nie chciałem zjeżdżać, bo wiem, że poranne mgły to nic przyjemnego podczas zwijania namiotu. Spało mi się średnio, co chwila darły się jakieś ptaki, sam też nie lepiej sobie przeszkadzałem, bo już wszystko, co miałem ze sobą przesiąkło smrodem menela.





Poranek znów był zimny i zmarznięty zacząłem składać sprzęt przed piątą rano. Na trasie zrobiło się pusto. Połowa zawodników jechała krótki dystans do Kowna i ukończyła swój wyścig. Zostali ci, którzy jechali osiemsetkę do Zarasai i w większości kończyli wyścig, jadąc ostatnią noc bez spania. Zostali też śmiałkowie z długiego dystansu, aczkolwiek tam też pojawiło się kilka wycofów. Dowiedziałem się, że Connor z Irlandii musiał zrezygnować. Szło mu świetnie i był bodajże drugi, ale jechał gravelem i rozciął oponę tak fatalnie, że nie pomogło żadne łatanie. Do najbliższego serwisu miałby 100 km, więc zdecydował się na powrót do domu.

Tymczasem mój bilans kaloryczny coraz bardziej zaczynał wyglądać na ujemny. Starałem się regularnie i dużo jeść, ale spalałem znacznie więcej. Tak naprawdę przydałoby się tych ciepłych posiłków więcej niż jeden dziennie, albo dobrze byłoby po prostu wieźć ze sobą kuchenkę i liofy. Z batoników i kanapek porządnych kalorii raczej nie będzie.

Zaraz po wyruszeniu zaczął się mały singiel zjeżdżający nad samą rzekę. Tam przy wiacie w mokrych trawach spotkałem innego zawodnika, który właśnie zbierał się do jazdy. Mówił, że próbował się kąpać w rzece, ale zejście błotniste, nurt bardzo wartki i mimo, że dobrze pływa, nie było mu łatwo wyjść z wody. Uprał też brudne rzeczy, ale wszystko mokre i nie wyschło przez noc. Ruszyliśmy i właściwie po 10 minutach zaczęła się ulewa. Miałem od razu okazję przetestować nową kurtkę przeciwdeszczową. Jest świetna, bo ma kaptur, ale wbicie się w wodoszczelne rzeczy, zwłaszcza w nakładki do butów zajmuje trochę czasu i wymaga sporej zręczności, stojąc gdzieś w błocie.





Wraz z deszczem nieco zmieniły się warunki na trasie. Leśne ścieżki zamieniły się w błotniste koryta, głębokie zalane koleiny i spore jeziorka, które trzeba było obchodzić. Dotychczas dające się przejeżdżać brody trzeba było pokonywać z większą uwagą, czasem skacząc z kamienia na kamień i prowadząc rower po osie w wodzie.

Z takimi przygodami dojechałem do Kiernowa i dogoniłem Andresa i Ivo. W trzech wjechaliśmy od strony rzeki ścieżką pomiędzy porośniętymi trawą kopcami pod górę do zespołu kościelnego. Okazuje się, że jest to słynne stanowisko archeologiczne grodu Wielkich Książąt Litewskich pamiętające XI wiek. Kiernów natomiast uważa się za najstarszą stolicę Litwy. Dla nas znaczenie jednak miało, że był tam sklep spożywczy. Całkiem nieźle zaopatrzony. Można też było usiąść na schodach i zjeść po dachem. Za Kiernowem miał się ponoć zacząć najtrudniejszy technicznie odcinek wyścigu, czyli single po klifach nad rzeką oraz ciągłe zjazdy i podjazdy przez wąwozy.




Na początek jednak smaku zadał przejazd przez zaorane pole, a następnie gliniastą drogą traktorną. Szybko zorientowałem się, że jazda nie idzie. Glina jest tak śliska i lepka, że zalepiła wszystkim rowery. U mnie zebrało się z 5 kg błota na oponach, w napędzie, w tarczach hamulcowych, aż kompletnie zablokowało obrót kół i wszystkie ruchome elementy w rowerze…. Przetargałem rower na piechotę przez ten gnój aż do skrętu w drogę o lepszej nawierzchni. Próbowałem ściągnąć tę glinę z roweru używając gałęzi i łyżek do opon, lecz wysiłek udał się tylko połowicznie. Glina dalej mocno trzymała się koronek, łańcucha i klocków hamulcowych. Wiedziałem, że jeżeli szybko nie znajdę porządnej myjki albo nie włożę roweru do rzeki i tam gruntownie nie umyję, w jeden dzień zedrę cały napęd i hamulce. Poza tym na poprawę humoru zaczęło kropić 😉 Na apkach pogodowych prognozy zaczęły pokazywać 3-4 dni deszczu przewalającego się z północy przez Łotwę i Litwę.


To był też moment, w którym stwierdziłem, że 600 km litewskich lasów zaspokoiło moją ciekawość i zapewniło mi głęboki kontakt z przyrodą. Potrzeba prysznica jednak wygrywa. Na następny punkt kontrolny pojechałem pobliską szosą i dotarłem do niego w godzinę zamiast w cztery. Tam umyłem rower, zadzwoniłem do organizatora, że schodzę z trasy, zarezerwowałem pokój w Wilnie i w godzinę dotarłem do cywilizacji. Szczęśliwie tego samego dnia ktoś z obsługi wyścigu wrzucił mój przepak do paczkomatu, gdyż okazało się, że podróżował w samochodzie ekipy filmowej i udało się uzgodnić szybkie przekazanie rzeczy.

Już w Wilnie dowiedziałem się, że około połowa zawodników wycofała się z wyścigu, a najdłuższy dystans ukończyło czterech: Jan, który był pierwszy, Taavi, Estończyk, który dojechał drugi oraz właśnie Andres i Ivo, którzy jadąc w parze dojechali ex aequo na trzecim miejscu. Podziwiam ich szczerze, gdyż z relacji wynika, że druga połowa trasy minęła im deszczowo w towarzystwie niesamowitej ilości meszek i komarów zwłaszcza w łotewskich mokradłach Kemeri, popularnie zwanych Purvs, czyli po prostu bagno.

Ja tymczasem dalszą część urlopu wynagrodziłem sobie wycieczką do Kłajpedy i na mierzeję Kurońską, którą zawsze chciałem zobaczyć. Przejechałem się przez tamtejsze wioseczki, trochę przez plażę i luksusową ścieżkę rowerową biegnącą aż do Neringi. Z dużą pewnością mogę stwierdzić, że to tam są najładniejsze plaże na Bałtyku. Mało ludzi, wysokie wydmy i przepiękne widoki oraz zachody słońca nad wodą. 

Podsumowanie

Hydra jest wyścigiem trudnym. Kameralnym i mało rozpowszechnionym, ale trudnym. Nagromadzenie technicznych trudności w połączeniu z niekończącymi się leśnymi ścieżkami, singlami oraz szutrową tarką i okazjonalnymi spacerami przez gęste zarośla powoli i metodycznie wyczerpuje każdego zawodnika. Dodać do tego skąpo wyposażone i krótko otwarte sklepy oraz zasadę spania wyłącznie na dziko i otrzyma się dość brutalny kontakt z przyrodą bez zbyt wielu pomocy ze strony cywilizacji. Sklepy i wioseczki rozrzucone pozornie gęsto na trasie tworzą złudzenie ciągłej dostępności zaopatrzenia. Jednakże tak prosto nie jest i warto mieć zapas jedzenia na co najmniej cały dzień, jak nie więcej. 

Polscy kolarze bikepackingowi mogą być zdziwieni tym, jak surowa i nienaruszona jest tu natura. U nas co chwila pojawiają się wioski, sklepy, Żabki i stacje benzynowe, miejsc naprawdę dzikich jest mało. Na Litwie gęstość zaludnienia wynosi 55 osób na kilometr kwadratowy, w Polsce 124 osoby. Poza tym Litwinów jest 2,8 miliona i większość z nich mieszka w dużych miastach takich jak Wilno, Kowno czy Kłajpeda. Jadąc wyścig bardzo czuć te zależności. Można jechać cały dzień i nikogo nie spotkać. Zaletą Hydry jest natomiast to, że prowadzi przez jedno z nieliczych miejsc w Europie, w którym można się psychicznie wyciszyć i odciąć od zgiełku cywilizacji. Bardziej pusta jest w zasadzie tylko północ Skandynawii. 

Co do sprzętu, to zdecydowanie polecam jechać ten wyścig na rowerze typu MTB, a nawet na rowerze na kołach plusowych. Oczywiście nowoczesne przygodowe gravele też się nadadzą, ale tylko dla tych, którzy mają naprawdę twardą dupę i są w stanie znieść wielodniowe telepanie się po korzeniach, kamienia i wszystkim, co droga rzuci im pod koła.

Komentarze

Popularne posty