Hydra 2025
Przydałby się jakiś jumar i lina statyczna. Z tą myślą krok po kroku próbowałem nie spieprzyć się do Niemna razem ze Staszkiem i całym przytroczonym do niego majdanem. Przednie koło miałem gdzieś nad sobą, siodło pod pachą, butami próbowałem zaprzeć się w piachu i sięgnąć wolną dłonią do drzewa. Jeszcze tylko 4 metry i chyba się wypłaszczy. W końcu coś, co przypomina ścieżkę, zresztą słychać na górze jakiś spychacz, czy traktor… okazuje się, że chłop mieszkający tu w okolicy właśnie karczuje sobie kawałek lasu pod jakąś grządkę. Nie wiem, czy mnie w ogóle zauważył, bo wylazłem z tego stromego wąwozu z rowerem obwieszonym liśćmi i gałęziami jak bagienna zjawa, cały w błocie i potaplałem dalej przez koleiny, tak jak wskazywał ślad.
Jazda miała być wzdłuż rzeki, ale nie spodziewałem się, że rzeka wcina się w ląd głębokim wąwozem, którego ściany trzeba będzie wielokrotnie zjeżdżać, podjeżdżać, a niekiedy wciągać się trzymając się drzew i krzaków.
---
Hydra – wyścig o nazwie nieco złowieszczej. Próbowałem się o nim dowiedzieć czegoś więcej przed startem, ale znalazłem tylko kilka filmików po litewsku i jakąś starą relację po angielsku. Niewiele informacji – filmy kręcone z drona nie pokazują dobrej perspektywy, a z tego, co zrozumiałem, wyścig do łatwych nie należy.
Zachęciło mnie to, że prowadzi setki kilometrów przez
niekończące się lasy, że jest tam pusto, że startujących też raczej jest
niewiele. Nie ma co liczyć na światową elitę bikepackingową ze sponsorami i
głośnymi relacjami w mediach. Impreza jest jakby dla znajomych. Znaczna
większość startujących to Litwini, paru Estończyków, trochę Łotyszy… w tym roku
trafił się też jeden Irlandczyk, jeden Czech, dwóch Finów, jeden Włoch i ja.
Tylu „obcokrajowców” naliczyłem. Reszta to Bałtowie, raczej małomówni, skupieni,
konkretni i raczej z takich, co z już niejednego pieca chleb jedli.
Już podczas odprawy lampka zapaliła mi się, gdy Paulius,
organizator tej imprezy wspomniał o licznych przejazdach przez prywatne tereny.
Mianowicie, że właściciele tych działek są powiadomieni, ale by uważać na
pastuchy, gdyż tych nikt wyłączać nie będzie. Mamy sobie z nimi radzić, ot
proste stwierdzenie.
Okazuje się, że Hydra w 2025 r. to już ósma edycja tego
wyścigu i z każdym rokiem trasa nieco ewoluuje. Tym razem nie dość, że prowadzi
z południa na północ, to start jest w Polsce, zaraz za Suwałkami. Dla mnie
sytuacja raczej wygodna: do Suwałk jeździ pociąg, a dalej do pensjonatu w
Mikołajewie to już dojadę na kołach. I faktycznie, dojechałem tam jako
pierwszy. Ledwo zdążyłem się rozgościć, to już dojechał jakiś człowiek na tytanowym
gravelu. Okazało się, że to Jan, Czech, który również startuje i to na tym
samym dystansie co ja. Tu słowem wyjaśnienia należy wspomnieć, że Hydra od lat
dzieli się na kilka dystansów. Krótki: w tym roku z Mikołajewa do Kowna i
liczący 400 km, średni do Jezioran, liczący 800 km i długi koronny, prowadzący
dalej przez Łotwę i Estonię aż pod Tartu i liczący sobie 1800 km. Byłem na tyle
śmiały, czy też głupio-optymistyczny, że zapisałem się właśnie na najdłuższą
trasę. A co tam! Jak przygoda, to na całość.
Przed wyścigiem byłem zdziwiony, jak bardzo profesjonalna
była kontrola techniczna rowerów. Mechanik sprawdzający rowery zwrócił mi
uwagę, że jedno z kółeczek przerzutki za jakiś czas powinienem wymienić. No
wow… normalnie takie kontrole sprowadzają się do sprawdzenia, czy hamulce
powodują zatrzymanie obracania się kół i czy kręcenie pedałami powoduje ruch
roweru do przodu 😊
W ogóle przez to, że startuje nas tylko 37 osób, to impreza jest jakby luksusowa: pierwszy nocleg opłacony, obiad w wersji wegetariańskiej, piwka także bezalkoholowe, a cała baza wyścigu to sielankowa agroturystyka w ogóle niekojarząca się z wyścigami.
Start miał miejsce następnego dnia z rana po dość śmiesznej rozgrzewce, coś jak WF w podstawówce. Nie było jakiegoś gorącego zagrzewania do jazdy, po prostu każdy ruszył swoim tempem. Po bardzo krótkim kawałku przez kraniec Polski dotarliśmy do zapiaszczonego i zaoranego pasa granicznego z Litwą i tam przekroczyliśmy granicę. Dość szybko znaleźliśmy się na brzegu tzw. strefy zabronionej, która osłaniała granicę, tym razem Litwy z Białorusią. Co jakieś 100m na drzewach tabliczki, że zakaz wstępu, i inne groźno brzmiące litewskie ostrzeżenia.
Jedzie się wyśmienicie. Staszek łyka wszystkie leśne piachy,
korzenie i słynną litewską tarkę. Na Litwie większość gminnych dróg w
dalszym ciągu jest szutrowa. I to nie jest taki szuter, jaki znamy u nas, ale
taki gruby, z kamieniami, po którym auta jeżdżą raczej szybko, by prześlizgiwać
się po wierzchołkach tej tarki. Stumetrowe pióropusze kurzu ciągnące się za takimi
samochodami to typowa rzeczywistość. Na szczęście na Litwie jest mało ludzi,
zaludnienie o wiele rzadsze niż w Polsce, więc ruch jest praktycznie żaden.
Staszek z tą tarką radzi sobie znakomicie. Na gravelu miałbym zapewne już
wszystkie śruby poluzowane a tu mogę jechać te komfortowe 20-25 km/h i nawet
odpoczywać na lemondce.
Po 70 kilometrach dojeżdżam do brzegu Niemna, po którego
drugiej stronie czai się Białoruś. Czai się jest w tym kontekście dobrym
słowem, gdyż Litwini na brzegu rzeki musieli zrobić to samo, co my z naszym
brzegiem Bugu. Wszystkie drzewa wycięte, krzaki zaorane do gołego piachu. Łysy
pas o szerokości 50m biegnący wzdłuż rzeki i poprzetykany masztami z kamerami,
tak że z każdego z nich widać dwa sąsiednie. Czuć złowieszczy oddech wschodu, aczkolwiek
na razie tam tylko krzaki i spokojny nurt wijącej się rzeki.
Niedługo złowrogi krajobraz zmienia się diametralnie, gdyż wjeżdżam do Druskiennik. Nie wiedziałem, że to sielskie miasto
ma tak malownicze brzegi: dziko zarośnięte z bulwarem spacerowym i
klasycystycznymi pałacykami wkomponowanymi w zielone meandry Niemna. Zatrzymałem
się tam na obiad. Skorzystałem z okoliczności, jaką daje duże miasto i
zamówiłem soczystego wege burgera. Tam też spotkałem Jana, który właśnie
kończył swój obiad. Szybko się przekonałem, że Jan to stary wyjadacz. Mimo że
starszy, to cały czas trzymał wysokie tempo, postoje robił krótkie, a w
założeniu miał przejechanie codziennie 220 km. Bardzo ambitnie jak na ten
teren. Na tym obiedzie widzę go po raz ostatni, odjechał mi już na dobre.
Kolejny odcinek za Druskiennikami był już nieco trudniejszy.
Zaczęły się zjazdy i podjazdy do niezliczonych wąwozów z maleńkimi dopływami Niemna. Większość z nich trzeba pokonywać brodem, inne po fantazyjnie ułożonych
mostkach z powalonych drzew. Zaczęliśmy też wjeżdżać w prywatne tereny.
Zazwyczaj informowała o tym mała tabliczka na rozstaju dróg, później natomiast
okazywało się, że jedziemy przez jakieś pastwisko, na którego końcu trzeba
przerzucić rower przez elektrycznego pastucha i samemu go przeskoczyć albo
przeczołgać się pod nim. Dostałem kilka razy prądem, więc przekonałem się,
że to nie jakieś żarty, i że płoty są pod napięciem i trzeba uważać. Furtek
oczywiście brak.
Niektóre z wąwozów kończyły się podjazdem, a raczej
podejściem pod klifowy brzeg rzeki tak stromym, że od słowa ujeb lepsze byłoby określenie
wspinaczka. Trud wynagradzały czasem punkty widokowe zlokalizowane wysoko nad
wodą, pośrodku niczego. Jeżeli dodać do tego, że przez kilkadziesiąt kilometrów
nie widywałem żadnych ludzi oprócz współzawodników, to miejsca
zdawały się idealne. Tylko szkoda, że nie dało się tam zatrzymać na dłużej. Do
limitu trzeba było jednak trzymać średnio te 180 km dziennie.
W następnej miejscowości spotkałem dość sporo ludzi z
wyścigu. Był tam otwarty sklep, zbliżał się wieczór i wychodziło na to, że to ostatnie
miejsce zaopatrzenia się przed nocą. Coś z tymi sklepami było nie do końca tak,
jak miało być. Niby są gęsto rozmieszczone, średnio co 50 km, ale jednak
rzadko. Średnia z przejazdu wcale nie jest taka wysoka, jak się spodziewałem. Oprócz tego wyposażenie też jest raczej skromne. W dwóch z rzędu nie
znalazłem żadnego pieczywa. Mało kalorycznych produktów wegetariańskich. O tym,
żeby zjeść coś na ciepło, można raczej pomarzyć. Wziąłem zatem to, co było,
czyli picie, banany i słodycze i pojechałem dalej.
Rano ruszyłem wcześnie, jeszcze przed świtem. Mgłą zasnute łąki budziły trzeźwiącym chłodem. Na trasie nie było jednak jeszcze żadnego otwartego sklepu. Dopiero w Birstonas dotarłem do stacji benzynowej. Nie była imponująca, raczej skromna, nie miała prysznica, tylko maleńką umywalkę. Za to była gorąca kawa, herbata i jakieś słodkie bułki. Mieli też gorące frytki! Ukulał się z tego całkiem pożywny posiłek. Później w dalszej części dnia prawie przeoczyłem kolejny sklep. Zauważyłem go tylko dlatego, że widziałem, jak inny kolarz wyjeżdża spod jakiegoś betonowego budynku. Spojrzałem, wygląda to na opuszczone, ale w środku chyba świeci się światło. Żadnych napisów, drzwi są, otwarte nawet… a w środku sklep z ladami rodem z PRL z lat 80tych. O wszystko trzeba pytać, niczego nie weźmie się samemu z półki. Za pomocą translatora kupiłem bułki, orzeszki picie, słodycze… czyli takie tu są klimaty. Trzeba jechać czujnie, bo takie miejsca są na wagę złota. Tym bardziej, że następne duże miasto to Kowno, a raczej nie zanosi się na to, bym miał zdążyć tam dziś.
Po drodze mijam sporo leśnych prywatnych cmentarzy, na których są groby tylko jednej rodziny z jakiegoś pobliskiego przysiółka czy posiadłości. Często przychodzi tam ktoś z rodziny, kosić, dbać, a groby zazwyczaj są otoczone płotkiem, często minimalistycznie wkomponowane w zieleń.
Gdzieś za tym sklepem zauważyłem, że na najszybszych
biegach skacze mi łańcuch i coś jakby wisi… przyglądam się, wysyłam zdjęcia do
Tomka Zatorskiego, który zna się na tych rzeczach i wychodzi na to, że mam albo
słabą albo zapchaną błotem sprężynę tylnej przerzutki. Nie chcę tego tu rozbierać,
bo nie złożę. Wszędzie pył, kurz i znając moje szczęście zgubię jakąś śrubkę.
Decyduję się zatem nie używać najmniejszych koronek i póki tak jadę, to jakoś
to wszystko działa.
Noc była chłodna, temperatura spadła do 7 stopni, a letni materacyk i pożyczony ultralekki śpiwór ledwo wystarczyły. Wstałem zmarznięty przed piątą. Szybko coś przekąsiłem i zacząłem się zbierać. Moje myśli skupiały się na tym, że za jakieś 15 km na trasie jest stacja benzynowa, a tam napiję się gorącej kawy. Zauważyłem, że w nocy musiał dojechać Mikko – Fin poznany przed startem. Okazało się, że przyjechał w środku nocy i położył się w śpiworze bezpośrednio pod wiatą. Dałem mu znać o stacji benzynowej i ruszyłem, a on zdecydował się chrapać dalej. Na stacji kawa faktycznie była dobrym początkiem dnia, ale maciupka łazieneczka na stacji pozwalała tylko na umycie twarzy. Marzenia o prysznicu stawały się coraz silniejsze, a mój smród powoli zaczynał mi przeszkadzać.
Kowno przywitało mnie bardzo miło. Po trzech godzinach
przedzierania się w przez zarośla wjechałem na drogę rowerową i dotarłem do
serwisu rowerowego. Myślałem, że zajmę się tam moją przerzutką, ale ta jak na
złość zaczęła działać. Dostałem tam dosłownie wszystko: ciastka, chleb, colę,
kawę, lody, naładowałem telefon, który jednak z dynama ciężko naładować do
pełna.
Na punkcie dowiedziałem się też, gdzie znajdę porządną
pizzerię. Równocześnie ze mną do punktu dojechali Andres i Ivo, dwóch Estończyków,
którzy jechali na fullach i raczej spokojnym tempem zakładając dłuższe noclegi.
Niemniej jednak wyglądali na doświadczonych. Oni wybrali knajpę meksykańską.
Zaopatrzywszy się w pyszne bułki, ser i pomidory, najadłszy się pyszną serową pizzą
ruszyłem dalej.
Po wyjeździe z miasta od razu trasa pokazała dziki pazur.
Przy pierwszym skręcie w las zaczęły się piaszczyste drogi pożarowe
wprowadzające na każde wzniesienie nad rzeką i następnie zjeżdżające nad samą
wodę i tak wiele razy. Jazda była na tyle techniczna, że rzadko siadałem w
siodle.
Tym pięknym kilkudziesięciokilometrowym ujebem dojechałem do Jonavy. Tam zaopatrzyłem się w picie i jedzenie na wieczór.
Jedząc pod sklepem dowiedziałem się od Ani, że kilku ludzi
przede mną jedzie gdzieś nad rzeką i jeden z nich zdaje się być w wodzie i że
od dłuższego czasu się nie przemieszczają. Rzeczywiście, kolejny odcinek mocno
mnie zaskoczył. Najpierw super stromy zjazd na poziom rzeki, a potem
kilkanaście kilometrów bardzo piaszczystego singla dla motocrossowców. Byłem w
stanie tamtędy przejechać, ale tylko dzięki szerokim oponom. Po drodze widziałem
sporo śladów butów świadczących o tym, że zawodnicy przede mną mieli tu
znacznie trudniej.
Dalsza część dnia minęła mi łaskawie: na spokojnych szutrowych
i piaszczystych drogach przez las wzdłuż rzeki Neris. Wieczorem rozbiłem się
przy samej drodze na jakimś płaskim skrawku ziemi. Nie chciało mi się szukać
czegoś lepszego, a nad samą rzekę też nie chciałem zjeżdżać, bo wiem, że poranne
mgły to nic przyjemnego podczas zwijania namiotu. Spało mi się średnio, co
chwila darły się jakieś ptaki, sam też nie lepiej sobie przeszkadzałem, bo już
wszystko, co miałem ze sobą przesiąkło smrodem menela.
Poranek znów był zimny i zmarznięty zacząłem składać sprzęt przed
piątą rano. Na trasie zrobiło się pusto. Połowa zawodników jechała krótki
dystans do Kowna i ukończyła swój wyścig. Zostali ci, którzy jechali osiemsetkę do Zarasai i w
większości kończyli wyścig, jadąc ostatnią noc bez spania. Zostali też śmiałkowie
z długiego dystansu, aczkolwiek tam też pojawiło się kilka wycofów.
Dowiedziałem się, że Connor z Irlandii musiał zrezygnować. Szło mu świetnie i
był bodajże drugi, ale jechał gravelem i rozciął oponę tak fatalnie, że nie
pomogło żadne łatanie. Do najbliższego serwisu miałby 100 km, więc zdecydował
się na powrót do domu.
Tymczasem mój bilans kaloryczny coraz bardziej zaczynał
wyglądać na ujemny. Starałem się regularnie i dużo jeść, ale spalałem znacznie
więcej. Tak naprawdę przydałoby się tych ciepłych posiłków więcej niż jeden
dziennie, albo dobrze byłoby po prostu wieźć ze sobą kuchenkę i liofy. Z
batoników i kanapek porządnych kalorii raczej nie będzie.
Zaraz po wyruszeniu zaczął się mały singiel zjeżdżający nad
samą rzekę. Tam przy wiacie w mokrych trawach spotkałem innego zawodnika, który
właśnie zbierał się do jazdy. Mówił, że próbował się kąpać w rzece, ale zejście
błotniste, nurt bardzo wartki i mimo, że dobrze pływa, nie było mu łatwo wyjść
z wody. Uprał też brudne rzeczy, ale wszystko mokre i nie wyschło przez noc.
Ruszyliśmy i właściwie po 10 minutach zaczęła się ulewa. Miałem od razu okazję
przetestować nową kurtkę przeciwdeszczową. Jest świetna, bo ma kaptur, ale
wbicie się w wodoszczelne rzeczy, zwłaszcza w nakładki do butów zajmuje trochę
czasu i wymaga sporej zręczności, stojąc gdzieś w błocie.
Wraz z deszczem nieco zmieniły się warunki na trasie. Leśne
ścieżki zamieniły się w błotniste koryta, głębokie zalane koleiny i spore
jeziorka, które trzeba było obchodzić. Dotychczas dające się przejeżdżać brody trzeba
było pokonywać z większą uwagą, czasem skacząc z kamienia na kamień i prowadząc
rower po osie w wodzie.
Z takimi przygodami dojechałem do Kiernowa i dogoniłem Andresa
i Ivo. W trzech wjechaliśmy od strony rzeki ścieżką pomiędzy porośniętymi trawą
kopcami pod górę do zespołu kościelnego. Okazuje się, że jest to słynne
stanowisko archeologiczne grodu Wielkich Książąt Litewskich pamiętające XI
wiek. Kiernów natomiast uważa się za najstarszą stolicę Litwy. Dla nas
znaczenie jednak miało, że był tam sklep spożywczy. Całkiem nieźle zaopatrzony.
Można też było usiąść na schodach i zjeść po dachem. Za Kiernowem miał się
ponoć zacząć najtrudniejszy technicznie odcinek wyścigu, czyli single po
klifach nad rzeką oraz ciągłe zjazdy i podjazdy przez wąwozy.
Na początek jednak smaku zadał przejazd przez zaorane pole, a
następnie gliniastą drogą traktorną. Szybko zorientowałem się, że jazda nie
idzie. Glina jest tak śliska i lepka, że zalepiła wszystkim rowery. U mnie
zebrało się z 5 kg błota na oponach, w napędzie, w tarczach hamulcowych, aż kompletnie zablokowało obrót kół i wszystkie ruchome elementy w rowerze…. Przetargałem
rower na piechotę przez ten gnój aż do skrętu w drogę o lepszej nawierzchni.
Próbowałem ściągnąć tę glinę z roweru używając gałęzi i łyżek do opon, lecz
wysiłek udał się tylko połowicznie. Glina dalej mocno trzymała się koronek,
łańcucha i klocków hamulcowych. Wiedziałem, że jeżeli szybko nie znajdę
porządnej myjki albo nie włożę roweru do rzeki i tam gruntownie nie umyję, w jeden
dzień zedrę cały napęd i hamulce. Poza tym na poprawę humoru zaczęło kropić 😉
Na apkach pogodowych prognozy zaczęły pokazywać 3-4 dni deszczu przewalającego
się z północy przez Łotwę i Litwę.
To był też moment, w którym stwierdziłem, że 600 km litewskich lasów zaspokoiło moją ciekawość i zapewniło mi głęboki kontakt z przyrodą. Potrzeba prysznica jednak wygrywa. Na następny punkt kontrolny pojechałem pobliską szosą i dotarłem do niego w godzinę zamiast w cztery. Tam umyłem rower, zadzwoniłem do organizatora, że schodzę z trasy, zarezerwowałem pokój w Wilnie i w godzinę dotarłem do cywilizacji. Szczęśliwie tego samego dnia ktoś z obsługi wyścigu wrzucił mój przepak do paczkomatu, gdyż okazało się, że podróżował w samochodzie ekipy filmowej i udało się uzgodnić szybkie przekazanie rzeczy.
Już w Wilnie dowiedziałem się, że około połowa zawodników wycofała
się z wyścigu, a najdłuższy dystans ukończyło czterech: Jan, który był
pierwszy, Taavi, Estończyk, który dojechał drugi oraz właśnie Andres i Ivo,
którzy jadąc w parze dojechali ex aequo na trzecim miejscu. Podziwiam ich
szczerze, gdyż z relacji wynika, że druga połowa trasy minęła im deszczowo w towarzystwie
niesamowitej ilości meszek i komarów zwłaszcza w łotewskich mokradłach Kemeri,
popularnie zwanych Purvs, czyli po prostu bagno.
Ja tymczasem dalszą część urlopu wynagrodziłem sobie wycieczką do Kłajpedy i na mierzeję Kurońską, którą zawsze chciałem zobaczyć. Przejechałem się przez tamtejsze wioseczki, trochę przez plażę i luksusową ścieżkę rowerową biegnącą aż do Neringi. Z dużą pewnością mogę stwierdzić, że to tam są najładniejsze plaże na Bałtyku. Mało ludzi, wysokie wydmy i przepiękne widoki oraz zachody słońca nad wodą.
Podsumowanie
Komentarze
Prześlij komentarz