Maraton Północ - Południe 2023
Trr, stuk, stuk, trr! I tak bez końca – w ciemności niesie się odgłos urwanego nypla telepiącego się wewnątrz obręczy tylnego koła. Towarzyszy mi on na każdym podjeździe – wystarczy, że trochę zwolnię, a mój szybki carbonowy gravel zamienia się w stoczniowego gruza, takiego, jakie u nas stoją przyrdzewiałe do płotu przy stacji SKM Gdynia Stocznia.
Ale od początku:
-1-
Odczarować pecha
Mam swoje porachunki z Maratonem Północ-Południe. Pierwsze dwa starty nie wyszły mi przez pracę. Wkurzyłem się wówczas i napisałem do Tomka Niepokoja, że wypożyczam sobie trackera i jadę ten wyścig solo poza terminem, pod koniec października. Wtedy się dało – był covid. Ale psikusa mi zrobili w naszym pięknym państwie, bo w dzień startu zamknęli knajpy. A wtedy w dzień było +8 stopni, w nocy lekko poniżej zera. Cały przejazd stał się walką o to, by się gdzieś rozgrzać, zjeść coś ciepłego. Ukończyłem to w 67h. Meta przywitała mnie nocą głuchą, wszystko zabite dechami, zamknięte na cztery spusty. Medal dostałem pocztą.
Kolejne MPP chciałem już przejechać ze wszystkimi – w
2022 r. Od startu jechało mi się wtedy świetnie aż do 350km, gdy przed moim
przednim kołem pojawiła się zrzucona przez kogoś płyta betonowa. Nie
wyhamowałem, gleba, koło pęknięte na pół. Tyle było ścigania. W tym roku
chciałem tego pecha odczarować i dziewiątego września stawiłem się rano pod
latarnią na starcie w Helu.
-2-
Jak startować nie należy
Tak się złożyło, że w tym roku znów w pracy doszło do
wakacyjnej kulminacji zleceń, zadań i obowiązków. Podczas gdy od roku sumiennie
trenowałem, po 4-5 razy w tygodniu, to ostatnie dwa miesiące przed wyścigiem
koncertowo zawaliłem. Przeciążenie pracą po kilkanaście godzin dziennie, mało
snu, mało ruchu i tak jeszcze przed wyjściem na pociąg dopakowywałem ostatnie
rzeczy do roweru. Wstałem zza komputera i pojechałem na dworzec.
Oczywiście spodziewałem się przepełnionego wagonu
rowerowego w pociągu na Hel. Awantury z załogą pociągu podczas wsiadania to
coroczna tradycja. Uspokajałem innych kolarzy, że to normalne i należy
spokojnie ale bezwzględnie nalegać na wejście do wagonu. I tak załoga widząc,
że jest nas co najmniej 20 osób w każdym kursie powoli zmiękła i udało nam się
wcisnąć wszystkie rowery.
-3-
Bez oczekiwań
Radek Rogóż, mój trener, przed startem, ewidentnie
niepocieszony moim wakacyjnym bezruchem, poradził mi, bym nie miał wobec siebie
żadnych oczekiwań podczas wyścigu, a może jeszcze wyjdzie z tego dobry start.
I faktycznie - wystartowałem zmęczony, ale za to w
świetnym towarzystwie 176 kolarzy, co stanowi frekwencyjny rekord tego wyścigu
Tym razem jednak nie dałem się porwać pogoni w czołówce peletonu na wyjeździe z
półwyspu. Gdy w okolicach Chałup stawka zaczęła się rozciągać, a prędkość na
czole dobijała do 40 km/h, odpuściłem i zostałem w swojej wygodnej drugiej
strefie.
Przed Łebczem wyprzedził mnie Radek, szukający
szybszego peletonu. Pod Gniewinem spotkałem Kasię Kozłowską, która miała w
planie jazdę wolniejszą, ale naprawdę non-stop – styl na mocną psychę. Podczas
podjazdu pod Gniewino wyprzedziłem parę osób, niektóre z nich były zdziwione,
że nad morzem nie jest płasko. Całe Kaszuby minęły mi raczej lekko i
przyjemnie. Jazda u siebie na swoim podwórku, w lasach, co chwila lekkie
podjazdy i zjazdy – do tego jestem przyzwyczajony. Upał jednak wymusił
wcześniejszy postój w Egiertowie na dotankowanie. I tak nieźle, bo to 156 km
bez przerwy.
Gdzieś przed Stargardem jakiś koleś na skuterze
podjechał do mnie i zaczął wypytywać, co to za impreza i dokąd jedziemy. Jak mu
powiedziałem co i jak, to się mocno zdziwił i stwierdził, że nawet na skuterze
nie dałby rady. Miłe są takie przebłyski ze świata normalnych ludzi. No bo kto
normalny jeździ wyścigi rowerowe po 1000 km?
-4-
W noc ciemną i głęboką
Chwilę później dogoniłem Marcina Szkópa i Pawła Urbana. Razem z nimi dojechałem do Kwidzyna, gdzie na Orlenie zjedliśmy coś ciepłego przed nocą. W Kwidzynie po raz kolejny spotykamy kamerzystę i fotografa wyścigu, który przeprowadza z nami wywiady – czujemy się jak gwiazdy tego wyścigu, mimo że jedziemy gdzieś w środku stawki. Syci i napojeni razem z Marcinem i Pawłem i jeszcze kilkoma kolarzami wyjechaliśmy na długi 100 km odcinek do Dobrzynia. Ten kawałek dłuży nam się niemiłosiernie w wąskim stożku światła naszych lamp. Rowery powoli telepią się po kiepskim dziurawym asfalcie, na którym nie da się przyspieszyć.
Po paru godzinach oaza pod znakiem orła czerwonego,
wyczekiwane źródełko, ciepła przystań wita nas…olbrzymim oblężeniem przez
innych kolarzy i brakiem kawy, herbaty, ciepłych posiłków oraz awarią terminala
płatniczego. Wcześniejsi zawodnicy zupełnie przeciążyli możliwości tej małej
stacji benzynowej.
Marcin cudem z jakiejś lodówki wygrzebuje dwie zupy –
jedną wciska mi, bo bezmięsna. Okazało się, że mikrofala jeszcze działa i udaje
nam się zjeść ciepłą ogórkową. Do tego jogurcik, a jakże – żywienie na ultra to
osobna historia.
Przed ruszeniem sprawdzam rower i odkrywam, że mam
pękniętą szprychę w tylnym kole. Trudno – niedziela w nocy, nic tu nie poradzę.
Ucinam ją kombinerkami i zaklinam koło, by wytrzymało do mety. Opuszczamy to
pechowe miejsce, zanim coś jeszcze się zepsuje.
Noc ciepła, ale przed Włocławkiem nachodzą poranne
mgły. Po parunastu minutach przestaję cokolwiek widzieć. Para wodna osadziła
się między szybą okularów a wkładką korekcyjną. Podczas zmiany okularów w trawę
spada mi element od okularów. Na znalezienie go tracę jakieś 20 min. Wtedy też
tracę z oczu Marcina i Pawła. Do Orlenu we Włocławku dojeżdżam przed świtem.
Tam spotykam Waldka – zdziwiony, że dopiero tu, spodziewałem się, że będzie
dużo dalej. Waldek uskarża się na jakieś zatrucie, próbuje to leczyć colą i
drzemką. Gdy jednak rusza, nie mam szans z nim utrzymać tempa.
-5-
Płaskopolskie upały
Tymczasem gdzieś za Kowalem znów dojeżdżają do mnie
Marcin i Paweł – odpoczywali na innej stacji. Postanawiamy razem przetrwać
najgorszy odcinek trasy, czyli upalny rolniczy środek Polski. Po drodze w
Kutnie Paweł udowadnia, że w Żabce da się załatwić kawałek podłogi do siedzenia
i zjeść kupione jedzenie w środku, a także skorzystać z toalety na zapleczu.
Drzemka i kupa w Żabce możliwe są tylko na ultra 😉
Za Kutnem zaczyna się jądro ciemności. Niekończące się
rolnicze połacie beznadziejnie płaskich równin z drogami prowadzącymi donikąd,
uparcie śmierdzące kiszonką, nawozem, zapomniane przez ludzi i spalone słońcem.
Mimo że to wrzesień, we wsiach nie widzimy na zewnątrz żadnych ludzi. Nie
akceptuję takiego krajobrazu. Jak można żyć bez cienia, dopuścić do wycięcia
wszystkich drzew, nawet przy domu i wzdłuż dróg?
Gdzieś za Ozorkowem w jakiejś większej wsi na przekór
temu znajdujemy jednak jakiś mały skwer z ławkami i wiatą. Postanawiamy
zatrzymać się na drzemkę i przeczekać największą spiekotę. Położyliśmy się na
ławach i trawie. Po mniej więcej 15 minutach słyszymy głosy: Nie spać! Bo
okradną! Jasne – myślę sobie – tu na końcu świata, to proszę bardzo, bierzcie i
spróbujcie tymi rowerami gdzieś dojechać. My dość już mamy. Okazało się, że
zeszła się starszyzna wsi i mając nas centralnie gdzieś, zaczęła sobie głośno obradować
jak na zebraniach gromad wiejskich setki lat temu o sprawach mi kompletnie
nieznanych. Przeniosłem się dalej, by ich nie słyszeć.
Popołudniem upał zelżał, ruszyliśmy w stronę Aleksandrowa, tereny też zaczęły być nieco przyjaźniejsze. Drzewa, jakieś małe pagórki. Po drodze ustaliliśmy, że śpimy na 640 km w hotelu w Kleszczewie. 3h drzemki i prysznic powinno nam wystarczyć. Po dotarciu do najbogatszej gminy w Polsce po żołniersku szybki posiłek, pysznić, i spać. Szybko spać! Bo o drugiej w nocy znów siedzieliśmy w siodłach.
Poranek mglisty i rześki odsuwał od nas
senność. O piątej trzydzieści w pierwszym otwartym spożywczym sprzedawczyni
robi nam za darmo mocną kawę. Bezcenne takie śniadanie! Za Świętą Anną
krajobraz robi się ciekawszy. Pojawiają się wyczekiwane przeze mnie podjazdy.
Wjeżdżamy na Jurę. Staram się zachęcić chłopaków do depnięcia, bo sam dostaję
skrzydeł. Koniec monotonii! Oni jednak nie podzielają entuzjazmu. Wychodzi na
to, że odtąd każdy jedzie swoje. Urywam ich zatem na którejś górce.
-6-
W końcu góry!
Po pół godzinie dojeżdżam do kolarza w koszulce
@rowerem przez Europę. To Maciek prowadzący ciekawego bloga. Małomówny, ale
bardzo sprawny w wyszukiwaniu sklepów i stacji na trasie. Widać, że ma
doświadczenie podróżnicze. Podpytany opowiada historie o podróży rowerem przez
Maroko z bagażem 8 litrów wody, czy o tym, jak na Islandii wiatr wyrywał mu
rower z rąk, gdy próbował go prowadzić. Za Olkuszem pomogłem mu naprawić
trytytkami urywającą się podsiodłówkę. W Wadowicach się rozdzieliliśmy – on
został na dłuższy postój, bo znów słońce zaczynało przygrzewać.
Za Wadowicami zaczęła się zabawa. Od razu na początek
podjazd pod zaporę i wężykowanie na prostej, która przez kilometr trzymała
mocne 15% nachylenia. Przy okazji doceniłem funkcję w nowym Garminie, która
pokazuje cały profil podjazdu. Świetnie można tak rozplanować siły i nie trzeba
już jechać ciągle na limicie.
Na jednym z przystanków po drodze spotykam Kasię
Kozłowską. Musiała nas nieźle odsadzić, gdy my spaliśmy w hotelu. Teraz leży i
ze łzami z bólu mówi, że przeziębiła kolana. Że te strome ścianki musi
podchodzić. Leki już wzięła, ale mało pomagają. Spała może godzinę na dwóch
drzemkach, w ogóle może pięć razy się zatrzymała do tego czasu. Mówię jej kilka
ciepłych słów, że zostało jej może 90 km do mety i że czasu ma dużo. Że zdąży.
Więcej nie mogę pomóc.
Na jakiejś przełęczy przed Rabą spotykam jeszcze dwóch
kolarzy, którzy się ubierają przed nocą. Jadę dalej. Lubię chłód. Przynajmniej
nie zasnę. Później w Rabie Wyżnej wyprzedzam kolejnych trzech. Nie rozumiem, co
się dzieje, czyżbym dotąd jechał tak słabo, a może nagle dostałem sił. Kawałek
za Rabą Wyżną jedzie ze mną jeden kolarz z Obidza z lubuskiego. Imienia nie
zapamiętałem, ale chłop jak dąb, jak dwa razy ja. Myślę, że urwę go na
pierwszym podjeździe, ale nie. Bez szans. Potężny tytan ciśnie równo, czasem
mnie wyprzedza. Widać, że pracują tam siły, o jakich ja mogę pomarzyć. Dopiero
na ośmiokilometrowym podjeździe pod Harkabuz udaje mi się odjechać. Ale cena
jest wysoka. Do Czarnego Dunajca dojeżdżam już przeorany. Ostatni raz
zatrzymuję się w Żabce na dopełnienie picia, zakładam kurkę i ruszam do mety. Kolejny podjazd
pod Ząb ciągnie się niemiłosiernie. Ciemno, głucho, późno już, jedynie ten
cholerny urwany nypel przetacza się w obręczy. Trr stuk, stuk, trr… W pewnym
momencie się orientuję, że jest tak ciemno, bo jadę bez przedniego światła. Nie
wiem nawet, kiedy bateria mi padła. Na szczęście stromy podjazd zazwyczaj
oznacza prędkość ok. 7 km/h. Zmieniam baterię i wracam z majaków do świata
przytomnych. W końcu zjazd do Poronina – swoje tereny. Jeszcze ostatnia ścianka
w Murzasichlu i potem prawie na pamięć znana droga Oswalda Balzera. Nie mam już
sił, by przyspieszyć. Jadę byle dojechać. Marzę o jedzeniu, prysznicu i łóżku.
Na metę wjechałem z czasem 64h 41min. Poprawiłem swój
poprzedni czas o 3h, i co ważniejsze i bezcenne, na mecie zostałem przywitany
dobrym słowem, gościną i strawą.
To był udany start – sporo mam po nim wniosków i
przemyśleń. Najbardziej cieszy mnie jednak, że w końcu przejechałem ten wyścig
z innymi, spotkałem sporo starych znajomych i przyjaciół.
Komentarze
Prześlij komentarz