W Nepalu wszystkie koty są szare - Himalaje 2023

Come on, move aside! Welcome to Nepal! Krzyknął kierowca, i obok nas lądują na ławce jeszcze dwie osoby, przed nami obok kierowcy siedzą trzy, a za nami na pace jakieś sześć. Bagaże na dachu. Ściśnięci podnosimy się nieco, by dało się dopchnąć i zatrzasnąć drzwi, a potem grawitacja robi swoje i układamy się jakoś ściśnięci jak pierogi w liofilizowanym worku.

Od dwóch lat planowaliśmy ten wyjazd. Nepalska gościnność i niemożliwie wysokie śnieżne szczyty wryły nam się w pamięć tak mocno, że zatęskniliśmy i zaplanowaliśmy kolejną podróż. Tym razem we dwoje i w nieco inne miejsce. Samo dostanie się tam nie jest takie łatwe. Najpierw pociąg do Wawy, potem samolot do Dubaju, tam przesiadka i kolejny lot do Kathmandu. Po łącznie dwóch dobach wylądowaliśmy na znanym lotnisku, na którym niewiele się zmieniło od 10 lat. No może to, że wprowadzili automatyczne terminale do wnioskowania o wizę turystyczną, które jednak nie działały prawidłowo i panie z obsługi obchodząc błędy w oprogramowaniu sprawnie przepchnęły wszystkich turystów przez procedurę.

Przed lotniskiem tym razem nie było targowania się o taksówkę, ale przywitał nas właściciel agencji trekkingowej. Uroczyście, dostaliśmy naszyjniki z kwiatami oraz podwózkę do hotelu. A to dlatego, że od jakiegoś czasu istnieje obowiązek wynajęcia przewodnika na praktycznie wszystkie trasy trekkingowe w Nepalu.

Stolica tego kraju przywitała nas znanym chaosem drogowym, spalinami, azjatycką mieszaniną zapachów, ale tym razem pełni zaufania do kierowcy staraliśmy się nie panikować, gdy ktoś nam się wpychał przed maskę albo trąbił zaraz obok.

Dzielnica Thamel w Kathmandu


 

Następnego dnia zrobiliśmy niezbędne zakupy na trekking i poszliśmy do biura agencji poznać naszego przewodnika. Pemba, bardzo niewysoki, drobny Nepalczyk, ale z takim błyskiem w oku, jakby już niejedno widział. Po angielsku mówi dość specyficznie, używając podstawowych słów i myląc czasem znaczenia i konstrukcje gramatyczne – trzeba się przyzwyczaić.

 

 

Kolejnego dnia spakowaliśmy się już jak na trekking, część miejskich ciuchów zostawiliśmy w worku na przechowanie w hotelu i razem z naszym przewodnikiem udaliśmy się znów na lotnisko, tym razem lokalne. Specyficzny klimat tego miejsca jest trudny do podrobienia. Wchodzi się po przepuszczeniu bagaży przez skaner i przejściu przez bramkę, aczkolwiek nikt nie zgłasza żadnych uwag do przenoszenia butelki wody, ani w ogóle czegokolwiek. Dalej znajduje się wielka hala, na niej masa turystów z ciężkimi torbami north face’a itp. ułożonymi w stosy oraz sporo Nepalczyków. Hałas, sporo ludzi się przekrzykuje, kolejki przed okienkami i trzeba się nieco wsłuchać, by wiedzieć dokąd się skierować. Nasz przewodnik wyłapał jakieś informacje z tego gwaru i poprowadził nas do właściwego okienka. Bhadrapur – to miasto na samym wschodzie Nepalu, przy granicy z Indiami. Raczej niezbyt popularny cel turystyczny. Nie to co Lukla pod Everestem. Dlatego szybko przeszliśmy przez odprawę, nadaliśmy bagaże i poszliśmy do sali dalej czekać na nasz lot. Tam również wszystko na gębę. Wyświetlacze sobie, a obsługa lotniska sobie. Trzeba uważać, by usłyszeć zapowiedź swojego lotu i podejść do odpowiedniego autobusu.

Po godzinie rozklekotany busik wiezie nas przez płytę lotniska. W środku sami Nepalczycy. Wyróżniamy się mocno, oprócz nas tylko jakaś grupka Francuzów i ty byłoby tyle turystów. Lot typowy – w niewielkim śmigłowym samolocie, zaraz po wzbiciu się w powietrze nad chmurami widać kilka pasm ośmiotysięczników, od Everestu przez Makalu aż po Kangchendzongę. Lądowanie natomiast ma miejsce na równinach przypominających bardziej Indie. Na wyjściu z samolotu dostajemy w twarz falą upalnego powietrza. Tu na nizinach jest 33 stopnie w cieniu. Powietrze nieco duszne, mało przejrzyste. Hala przylotów, odbiór bagażu i poczekalnia znajdują się na wolnym powietrzu.

Po odebraniu plecaków przekrzykiwawszy się w tłumie ludzi, nasz przewodnik załatwia nam busika. Na początku myślimy, że gładko poszło i tym małym pojazdem pojedziemy sobie w trójkę do Taplejung. Ale nie tak łatwo. Busik dowozi nas do Birtamod. Na głównym placu miasta znajduje się „dworzec autobusowy”. Jest tam jakaś wiata, jakiś budyneczek, gdzie rzekomo kupuje się bilety, ale poza tym jeden wielki rejwach. Od czasu do czasu przejeżdżają niemożliwie przepełnione autobusy. Jest też sporo jeepów, przeważnie różne modele Mahindry, przypominające podróby Toyoty Landcruisera z lat 70-tych. To właśnie takim czymś mamy jechać, bo przecież zaraz wjeżdżamy w góry. Nasz przewodnik się kilka razy z kimś targuje, widać, że łatwo nie jest, bo zaczyna się festiwal Dashain i pół Nepalu wraca z dużych miast do domów, odwiedzić rodziny i spędzić święto z nimi. Gdy Pemba dobija targu, my wsiadamy do takiego jeepa z tyłu, a nasze plecaki zostają wrzucone na dach. Wygląda to nieźle: z tyłu spora ławka – pomieści dwóch rosłych facetów, z przodu obok kierowcy zmieści się też duża osoba, z tyłu jest odkryta paka… ale zaraz, to Nepal. A to jest tzw. shared jeep. Nie na wyłączność, ale razem z innymi. A tu standardem są 4 osoby na ławkę. Czyli łącznie 8 osób w środku, 4 osoby na pace. Jedziemy na razie do Ilam, tam mamy spędzić noc, a następnego dnia już do początku szlaku trekkingowego. Już na pierwszych kilometrach widać, że słabo trafiliśmy. Coś ten nasz jeep w stanie nieco gorszym niż reszta tutejszych. Jakby mocy mało, jakieś problemy ze zmianą biegów, aż w końcu silnik zgasł. Okazało się, że akumulator też padł i nie da się odpalić. Stoimy na lekkim podjeździe. Odpalenie zatem jadąc tyłem. To wymaga naciśnięcia trzech pedałów na raz. Kierowca sobie z tym nie radzi, więc pasażer z przodu, trochę starszy koleś wyglądający na bardziej ogarniętego robi to za niego. Odpala auto, kierowca wskakuje na pakę, a pasażer prowadzi jeepa przez następne 20 km. Później na postoju znów się zamieniają. Kolejny raz jeep gaśnie nam na serpentynach, na zakręcie i na stromym podjeździe. Próba odpalenia go na pych do tyłu prawie kończy się wjechaniem do rowu. Dlatego wszyscy wysiadamy, a wszyscy faceci biorą się za przepchnięcie pojazdu w dogodniejsze miejsce. Dobry początek podróży. W końcu się udaje. Dalej jedziemy spokojnie, ale widać, że kierowca boi się zmieniać biegi i tak cały czas na tej dwójce 20-30 km/h. Do wieczora przejechaliśmy niecałe 170 km. Ale nie żeby to było jakoś dramatycznie wolno. W Nepalu nie ma dużych dróg. Główna droga w tym regionie wygląda jak szosa Oswalda Balcera, tylko że ciągle góra dół, tj. zjazd 1000m w dolinę, most, podjazd 1000m na przełęcz i znów zjazd… i tak cały dzień. Czasem oczywiście są dziury, czasem przerwy w asfalcie, inne jeepy jadą te 10km/h szybciej i nas wyprzedzają, natomiast ciężarówki nie przekraczają tu 20 km/h.

Po drodze dowiadujemy się też, że ogarnięty koleś, który pomógł w odpalaniu jeepa to pracujący tu dyrektor plantacji herbaty. Wzgórza otaczające miasto Ilam słynną z herbat, które są nawet lepsze niż te z sąsiedniego Sikkimu. Rzeczony dyrektor zajmuje się natomiast transformacją plantacji na uprawy ekologiczne.

W Ilam Pemba prowadzi nas do luksusowego hotelu. Normalnie wieżowiec na 7 pięter (windy nie ma), szklana fasada, balkony, widok na całą dolinę, tylko ciepłej wody nie ma, a do łazienki i do pokoju drzwi są z blachy i zamykane na skobel i kłódkę. Do tego rozwiązania przyjdzie nam przywyknąć przez następne 2 tygodnie. Jemy na dole, oczywiście dal bhat – nepalskie główne i najbardziej popularne danie. Przyrządza się je chyba na tyle rodzajów ile jest w Nepalu gościnnych i troskliwych nepalskich mam. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, zupa z soczewicy, jakaś gotowana zieleninka przypominająca szpinak, jakieś ostre pikle i trochę gotowanych marchewek, ziemniaków itd. w jakimś curry. Do tego zazwyczaj chlebek pita, naan albo roti.

Widok z hotelu w Ilam

 

 

Kolejnego dnia mamy już zamówionego jeepa do Taplejung. Stamtąd można już wyruszyć na trekking. Tym razem znów jedziemy w 13 osób, ale pod maską wszystko hula jak należy i kierowca podjazdy pokonuje z odpowiednią mocą. Jedzie się przyjemniej, a z przełęczy pojawiają się pierwsze widoki zaśnieżonych szczytów na horyzoncie. Zostało nam jakieś 90km, więc liczymy na przyjazd po południu. I faktycznie: z jedną przerwą na lunch dystans ten zajmuje nam 6h jazdy. Pemba ma jeszcze nadzieję, wynająć kolejnego jeepa, tym razem na kilkudziesięciokilometrowy offroadowy kawałek, by oszczędzić nam dwóch pierwszych i nudnych dni marszu zakurzoną drogą, po której jeszcze jeżdżą jeepy i ciężarówki. Niestety to się nie udaje. Uradzamy zatem, by zostać w hotelu i podjechać następnego dnia do końca drogi, skąd już dalej da się tylko pieszo. Hotelik tu jest ciekawy. Dostaliśmy luksusowy pokój z łazienką, ale widać, że nie myją oni tych przybytków za często. A pościel… no śpimy w śpiworach, bo tu pościel w ramach sprzątania pokoju po poprzednich gościach tylko się wygładza. Goście śpią w tej samej pościeli nie wiem jak długo. Nikt tu nie będzie zaprzątał sobie głowy wymienianiem za każdym razem.

Z Taplejung widać już Himalaje

 

 

Następnego już szóstego dnia podróży ładujemy się w znany już ścisk do kolejnego jeepa. Przed nami odświętnie ubrane nepalskie dziewczyny z dzieciakami na kolanach. Kierowca siedzi nieco bokiem i wychylony przez okno, ale się mieści. Ruszamy, jutro festiwal i kolejnych jeepów już nie będzie przez 3 dni. Dlatego po drodze zatrzymujemy się ze 3 razy i kierowca zgarnia jeszcze dwie osoby, potem jakieś zakupy, zgrzewki napojów, skrzynki jajek, warzywa… 5 km dalej w wiosce czekamy dość długo, aż dwóch facetów załaduje nam na tył pod ławki pół tony worków zboża. 5 km dalej rozładunek, bo ktoś wysiada itd. Droga natomiast już szutrowa, błotnista, czasem w ogóle dziwne, jak tędy cokolwiek jeździ. Mamy do pokonania wyryte w błocie serpentyny nachylone na dobre 30% i nawet nasz wiekowy Mahindra Bolero z napędem 4x4 wyposażony w reduktor staje trochę bokiem i jadąc w lekkim poślizgu wgryza się mozolnie pod górę. Przed 14:00 dojeżdżamy do końca drogi. Dalej obsuw ziemi zarwał drogę, a parę kilometrów za nim jest już tylko piesza ścieżka. Zarzucamy plecaki na plecy, przekraczamy wiszący most i po dziesięciu minutach spaceru wśród bujnej roślinności docieramy do pierwszej lodży na nocleg: Sekathum, 1650 mnpm. Lodża jest bardzo podstawowa. Łazienka to szlauch z wodą na podwórku, sławojka a jakże, pokój ze ścianami z drewna, blachy i co tam było pod ręką. Tylko dal bhat jak zawsze przepyszny. Jutro stąd ruszamy na trekking.

Nasz jeep z Taplejung do Lelep

 

 

W lodży byliśmy jedynymi gośćmi, wieczorem siedzieliśmy sami w trójkę w jadalni i dowiedzieliśmy się parę szczegółów od Pemby. Ma on 53 lata, pochodzi z tej doliny, a jego dom rodzinny stoi 4h drogi pieszo stąd. Zaraz niedaleko mieszka jego teść. Pemba ma czwórkę dzieci, poza najmłodszym wszystkie są dorosłe. Obecnie z żoną i matką mieszkają w Kathmandu przy świątyni Swayambunath.

Nasza pierwsza lodża na szlaku


Ruszamy rano po śniadaniu. Otacza nas gęsto zalesiony kanion o stromych ścianach. W dole grzmi potężna górska rzeka. Widoki na razie skąpe, czasem jakiś górski grzbiet wyłania się zza roślinności. Idziemy w zasadzie w dżungli. Z drzew zwisają liany, pnie zielone od mchu, rośnie tu też bambus, a tabliczki na drzewach informują, że w tych lasach żyje czerwona panda.

W połowie dnia spotykamy liczną grupę trekkersów z Hiszpanii. Starsi od nas, opowiadają, że kilku z nich chce wejść na jakiś sześciotysięcznik, reszta idzie do bazy pod Kangczendzongą.

Niepostrzeżenie weszliśmy na 2100 mnpm. Zatrzymaliśmy się na lunch w małej lodży. Okazało się, że prowadzi ją Pemby siostra. W lodży mieszka z mężem i synem, który teraz ma wolne, ale na co dzień mieszka w internacie w Ghunsie, dwa dni drogi w górę doliny, i tam chodzi do szkoły. W lodży miesza też maleńki kilkumiesięczny szary kotek. Oczywiście zwierzak zgarnia całą naszą uwagę. Jak się później dowiemy, nepalskie koty są małe i jasnoszare. Praktycznie wszystkie. Może ma to coś wspólnego z klimatem, pogodą a może z ich dalekim kuzynem Manulem żyjącym w Tybecie, Mongolii i na azjatyckich stepach.


Kocie dziecko mieszkające z rodziną siostry Pemby


Dalsza część dnia upłynęła nam na stromym leśnym podejściu pod Amjilasę. I tu okazało się, że warto mieć przewodnika. Mianowicie Pemba zadzwonił do lodży i zarezerwował nam nocleg, dzięki czemu mieliśmy pokój w tej nieco lepszej lodży, gdzie właściciel nie pije, a jedzenie smaczniejsze. Amjilasa (2450 mnpm) to maleńka wioska, w której stoją dwie lodże i dwie inne chaty, wszystko wciśnięte na stromym stoku między tarasami upraw kukurydzy. W oddali widać już grzbiet szczytów powyżej 4000 mnpm. W dole prawie kilometr pod nami huczy górska rzeka.


Z Pembą na szlaku


Przy okazji wieczornego dal bhatu (atutem tego dania jest, że zawsze dostaje się do niego dokładki bez limitu) dowiedzieliśmy się, że te warzywka, w curry to są tzw. pongki, czyli warzywa wielkości melona, rosnące na drzewach i w strukturze oraz kolorze przypominające trochę cukinię. Bardzo to smaczne, takie właśnie cukiniowo-ziemniaczane. Z lokalnych smaczków należy jeszcze wspomnieć o tongpie. Tongpa to lokalny napój alkoholowy ludzi z plemienia Limbu we wschodniej części Nepalu. Podaje się to w drewnianym beczkowatym naczyniu z grubą słomką. Sam napój bazuje na fermentacji prosa, ryżu i mleka z jaka. Po zakończonej fermentacji i dojrzewaniu ma ok. 5% alkoholu i słodkawy smak.

Tego wieczora spaliśmy w tej samej lodży, co grupa Hiszpanów. Dowiedzieliśmy się od nich, że mają w swoim gronie Andorczyka, z którym poopowiadaliśmy sobie parę szczegółów z naszego poprzedniego trekkingu przez Pireneje Hiszpanii i Andory. Poza tym okazało się, że Hiszpanie na Katalończyków mówią Polacos, bo ponoć Katalończycy równie dzielnie stawiali opór dyktaturze generała Franco, co Polacy Niemcom w trakcie drugiej wojny światowej.


Amjilasa

 

 

Kolejnego dnia leniwie ruszyliśmy jako ostatni. Nasze nadzieje na marsz w odsłoniętym terenie okazały się płonne. Nic z tego, dalej dżungla, rododendrony, liany, paprocie i bambusy. Po południu zaczyna się długie i strome podejście w lesie, na końcu którego dochodzimy czegoś w rodzaju bramy. Wąskie przejście między głazami nakryte belką i obwieszone flagami modlitewnym. Znaczy ono wejście do wsi. I rzeczywiście zaraz za nim teren się wypłaszcza i wchodzimy na polanę. Na niej duży dwupiętrowy betonowy budynek – nasza lodża oraz kilka mniejszych dookoła. Gyabla to luksusowe miejsce do spania: wielkie pokoje, łoża, płaskie podłogi, prysznic jest w budynku, mają nawet menu do wyboru dań na kolację. Tu też mamy okazję spróbować sera z jaka. Wygląda jak zwykły żółty ser, ale w smaku jest bardziej orzechowy i kremowo delikatny.


Pierwsze widoki na wysokie szczyty


Rzeka Ghunsa Khola


Wejście do Gyabli

 

 

Następnego dnia idziemy do Ghunsy – największej miejscowości w dolinie. Ponoć mają tam szpital, szkołę, dostęp do Internetu a nawet jakieś sklepiki. Pierwsza połowa dnia mija nam wśród już nieco innej roślinności. Dominują niższe drzewa i rododendrony. W okolicach południa dochodzimy do rozległej w połowie opuszczonej wioski Phale. Leży ona na długiej polanie na wysokości 3200 mnpm. Na kamieniach suszą się kupy jaków, które po wysuszeniu są paliwem do piecyków w chatach.


Przyszły opał suszy się na słońcu


 

Ania w Phale


Idziemy dalej, mijamy mały tea house, w którym siedzą jacyś turyści, ale Pemba zachęca nas, byśmy poszli dalej – mniej ludzi, lepsze jedzenie. Prowadzi nas do jakiejś drewnianej starej chaty. W środku dym, ciemno, trzeba wzrok przyzwyczaić. Okazuje się, że to tradycyjny prywatny dom tybetański. W środku wita nas starsza pani, ubrana w typowe tu wełniane spódnice, tradycyjny szeroki pas, koszulę i sweter. Pemba coś z nią pogadał, po czym ona zgodziła się, przygotować nam tradycyjny dal bhat, taki lokalny, nie dla turystów. Usiedliśmy na ławach pod oknem. Na ścianie obok wisi flaga wolnego Tybetu, obok portret Dalaj Lamy, kilka pozłacanych portretów Buddy, makatka z Potalą w Lhasie i domowy ołtarz. Dalej stoją maselnice, czajniki, termosy, garnki, przy piecyku na środku kuchni wyleguje się kot, a pani kroi warzywa, robi pastę do pikli, gotuje ryż… lokalny dal bhat różni się od turystycznego tym, że jest prostszy: ryż, dal z soczewicy, kapusta z curry i surowa rzepa z pastą chilli. Warzywka i pasta są piekielnie ostre, ponieważ bazą do sosu są prostu papryczki chilli rozgniecione z czosnkiem i zmieszane z odrobiną oleju. Po zjedzeniu na drogę dostajemy kilka kostek suszonego sera jaka. Ser ten wygląda jak małe żółte sześcianiki nanizane na sznurek. Jest twardy, tak twardy jak kość, drewno, plastik, nie da się go pogryźć nie robiąc sobie krzywdy. Pachnie nijako, je się go powoli, w zasadzie powoli ssie w trakcie marszu i wtedy czuć delikatny mleczno-wędzony smak. 

Gospodyni robi dla nas dal bhat



Wnętrze tybetańskiego domu.


Po godzinnym postoju ruszamy. W Ghunsie meldujemy się ok. 15:00. Widać stąd już kilka ośnieżonych szczytów, a powietrze nieco rzadsze. Ruszamy się coś jakby wolniej, zadyszka przychodzi już po kilku szybszych krokach. W Ghunsie śpimy w jednej z pierwszych lodży, jakie tu powstały. Właścicielem jest krępy i elokwentny Nepalczyk Darko. Opowiada nam, że ma on w Polsce sporo znajomych, m.in. właścicieli agencji trekkingowych, oczywiście słyszał o Wandzie Rutkiewicz, a nawet sam postawił w bazie pod Kangczendzongą cokół i pomnik pod tablicę upamiętniającą śmierć Wandy na tym szczycie.

Widok na pierwsze sześciotysięczniki


 

Następny dzień to aklimatyzacja. Jesteśmy na wysokości 3400 mnpm. Idziemy zatem do pobliskiego klasztoru na zwiedzanie, oglądamy stare zwoje tybetańskich ksiąg, ołtarze, kilkusetletnie pomieszczenia do medytacji i wiekowe posągi buddy i ku mojemu zdziwieniu także bóstw hinduskich. Ten rejon tu znajduje się na styku kultur Sherpa, Limbu, Tybetu i Indii, co widać w zasadzie codziennie. Przydrożne świątynie z flagami modlitewnymi i metalowymi trójzębami wbitymi w ziemię to znaki charakterystyczne dla kultury Limbu. Sherpowie i Tybetańczycy mają swoje młynki modlitewne i kamienie z wykutą mantrą Om mani padme hum rozstawione wzdłuż dróg. Hindusi mają swoje posągi i świątynie, których więcej w dolnej części doliny. Po odwiedzeniu świątyni idziemy z Anią jeszcze na spacer wzdłuż szlaku. Mozolnie docieramy do wysokości ok. 3700 mnpm. po czym zawracamy. Marsz w dół zajmuje nam trzy razy mniej czasu niż pod górę.

Zwoje pism tybetańskich


Klasztor w Ghunsie


Ghunsa jest duża: lodży jest tu ok. 20, drugie tyle prywatnych chat, faktycznie mają tu szpital, ale lekarzy akurat nie ma, bo święto. Jest też szkoła i lądowisko dla helikopterów, a w sklepiku kupujemy magnesy lodówkowe oraz papier toaletowy – produkt bezcenny, gdyż tutejsze kibelki mają na wyposażeniu dziurę w ziemi, beczkę z wodą i kubeczek do podmywania. Internetu jednak nie ma. Odbiornik zepsuł się dwa lata temu. Lokalsi mają tu zasięg komórkowy 2G, czyli sieć oparta nie na siatce triangulacyjnej ale na nadajnikach rozstawionych liniowo wzdłuż doliny. Dlatego trzeba być dokładnie w linii zasięgu, rozmowy są bardzo kiepskiej jakości, a sms idzie kilka godzin. Niestety obcokrajowcy nie są w stanie się zalogować do tej sieci, bo nie obsługuje ona roamingu.

Młyn modlitewny w Ghunsie. 
Należy obchodzić go z ruchem wskazówek zegara i zakręcić mocno, by wykonał co najmniej pełen obrót


Kamienie z mantrą Om mani padme hum

 

 

Dziś ruszamy wyżej. Celem jest Kambachen na wysokości 4050 mnpm. Poranki są mroźne, dopiero w słońcu od razu robi się o 15 stopni cieplej. Idziemy wzdłuż majestatycznej górskiej rzeki, dolina tu się powoli rozszerza, widać więcej gór, więcej ośnieżonych szczytów, a nasza ścieżka coraz częściej przekracza osuwiska ziemi i kamieni. Na wysokości 3900 mnpm. zatrzymujemy się na zupkę i herbatkę w przydrożnym tea shopie. Starym zwyczajem siadamy razem z Nepalczykami w pomieszczeniu nakrytym bodajże czaszą od spadochronu. Reszta westów siedzi w drewnianej chatce obok. Ostatnie podejście pod morenę lodowca idzie wyjątkowo mozolnie. Wysokość daje się we znaki. Pocieszeniem dla nas jest pierwszy na szlaku punkt widokowy z prawdziwego zdarzenia. Ze szczytu podejścia widać Jannu: śnieżnobiała pionowa ściana, 3,5 km nad nami. Za przełamaniem terenu widać most wiszący a za nim kilka kolorowych domków. To Kambachen – miejscowość składająca się praktycznie z samych lodży. Po sezonie na zimę prawie nikt tam nie zostaje, większość lokalsów schodzi mieszkać niżej, lub przenosi się do stolicy.


Ostatnie drzewa na szlaku


Osuwiska ziemi po drodze


Pierwszy widok na Jannu




Spojrzenie w dół doliny



Jeszcze tylko przez most



Za nami Jannu i potężna morena lodowca


W Nepalu to dość popularne, że ludzie zmieniają swoje domy dwa trzy razy do roku. W sezonie mieszkają w górze doliny, gdzie można zarobić na turystyce, na zimę schodzą niżej w dolinę, zajmują się domami swoich sąsiadów, którzy znów często na pół roku migrują za chlebem do Kathmandu.

Pemba zaprowadził nas do lodży prowadzonej przez babcię i dziadka. W gospodarstwie mieszkała też ich córka z małą nepalską dziewczynka oraz mąż córki, który pracował przy karawanach z jakami. Dostaliśmy mały drewniany domek, całkiem przytulny, ale bardzo prosty. Zaraz po przyjściu słońce zaszło za grań, z przyjemnych 15 stopni w mgnieniu oka zrobił się mróz. Zostaliśmy więc zaproszeni do kuchni na gorące ziemniaki. Po prostu: każdy z nas dostał parę ziemniaków gotowanych w mundurkach. Nepalczycy od urodzenia są uczeni jeść rękoma. Gorący ryż, curry, czy gotowane ziemniaki nie parzą ich w dłonie, są do tego przyzwyczajeni. My natomiast przerzucaliśmy te gorące kartofle z dłoni do dłoni, Ani jeszcze jakoś szło obieranie, mi w ogóle. Gdy niechcący rozwaliłem i rozsypałem całe warzywo po kuchni, dostałem nóż :). Do ziemniaków córka właścicielki zaproponowała nam ciekawy dip: kwaśną śmietanę z jaka z chilli. Nawet dobre, ale nie wziąłem za dużo, bo obawiałem się późniejszych efektów ubocznych. W Kambachen czułem się już jak w górach wysokich – żadnych drzew, dookoła sześcio- i siedmiotysięczniki, widać moreny lodowców, choć samego lodu nie – zmiany klimatu cofnęły śniegi i lody kilka kilometrów wyżej w głąb dolin.

Kambachen



Wieczorem po kolacji poszliśmy spać. Wpakowaliśmy do śpiworów butelki z wrzątkiem, które się przydały, bo na dworze temperatura spadła do -10. Rano łazienka była nieczynna, tzn. szlauch z wodą na podwórku zamarzł.

 

 

Dziś kolejna aklimatyzacja. Idziemy do bazy pod Jannu. Wycieczka w boczną dolinę, łagodnie wspinającą się ścieżką na wschód. Po drodze po raz pierwszy widzieliśmy górskie kozy, coś jak nasze kozice, ale dużo jaśniejsze. Wysokość wymusiła na nas emeryckie tempo. Kilkanaście kroków i odpoczynek, kilkanaście kroków i przerwa, mimo że wzięliśmy malutkie plecaczki jednodniowe. Widoki dziś spektakularne! Gdy podeszliśmy 300m ujrzeliśmy szczyty naprzeciwko po drugiej stronie doliny. Po lewej dotarliśmy łagodnym zboczem do urwiska. Zobaczyliśmy gigantyczną żwirową rynnę wypełnioną głazami i rumowiskiem. Okazała się ona głębokim na ponad 50m korytem lodowca. Szerokość wynosiła kilkaset metrów, a długość oceniam na kilka kilometrów. Po drugiej stronie rynny dwa sześciotysięczne wierzchołki Phole Peak, a na końcu doliny świecący na biało Jannu. Stąd widać było, że lodowiec cofnął się o kilka kilometrów, a główny szlak w dolinie trzeba było przenieść na przeciwległe zbocze – stary szlak urywał się zasypany potężnym osuwem ziemi. Pemba twierdził, że jeszcze 10 lat temu lodowiec i wieczny śnieg sięgały aż prawie do Kambachen. Dziś co chwila słychać grzmot osypującego się skalnego rumosza tam, gdzie do niedawna wszystko było skute lodem.

Ścieżka do bazy pod Jannu


Lodowiec Khumbakarna


Gdzieś w okolicy 4450 mnpm. Ania stwierdziła, że jej wystarczy, że na nas poczeka, w końcu zostało nam tylko 100m podejścia. Poszliśmy zatem z Pembą do bazy porobić zdjęcia i wrócić. Z bazy widać nie tylko Jannu, ale jeszcze większe lodowe urwisko szczytu Kangbachen. To już prawie ośmiotysięcznik. W samej bazie stoi wielki głaz, pod którym znajduje się znana świątynia Limbu. Doszła do nas para Słoweńców, a potem para Francuzów. Gdy już zamierzaliśmy wracać, zobaczyliśmy, że Ania też do nas idzie – zachęcona przez innych podeszła ostatnie 100m do góry. Mówiła, że czuje się tu kiepsko, głowa ją boli. Pemba zrobił nam zatem zdjęcie razem i zaczęliśmy schodzić z powrotem na nocleg.

Tu widać, jak bardzo cofnęły się lodowce. Parę lat temu piargi były jeszcze pod lodem.



Zachodnia ściana Jannu



Na tle Jannu i Phole Peak


W lewym górnym rogu widać wierzchołek Kangbachen



Głaz ze świątynią Limbu w bazie pod Jannu


Za tymi górami leży Tybet


Nusiaczki


Na kolację była Tongba – zupa warzywna z lanymi kluskami. Okazało się, że do zupy też była dokładka. Siedzimy więc syci w jadalni. Ściany wyłożone pianką izolacyjną, w rogu stoi akumulator od ciężarówki, do którego podpięty jest zestaw głośników, z którego leci nepalski bollywood-trance. Tego tu się słucha, a nie jakiś tam zachodni rock, czy pop. Właściciele dosiedli się do nas i wywiązała się rozmowa z Pembą. A ponieważ Pemba zna tutejsze dialekty, to dogaduje się z każdym. Szybko wytłumaczył nam, że dziadek ubolewa nad tym, jak dziś młodzi żyją, że chcą uciekać do miasta zamiast zostać w górach. Gdy on był młody, to przez przełęcz za wsią szmuglował jaki do Tybetu. Wystarczyło przeszmuglować 40 jaków i można było sobie zbudować dom. Dziś granica jest szczelnie strzeżona przez wojsko, lecz widać, że dziadek słów na wiatr nie rzuca. Babcia ma sobie tradycyjną biżuterię, którą Pemba dyskretnie wycenił nam na jakieś 2000 $.

 

 

Dziś ruszamy wyżej. Mroźny poranek – malutki zagon kapusty zaraz za zabudowaniami pokryty szronem. Dolina skryta w sinobłękitnym cieniu, tylko szczyty gór jarzą się na pomarańczowo we wschodzącym słońcu. Ścieżka wspina się łagodnie wzdłuż doliny po prawej stronie nad korytem rzeki, które kilkaset metrów wyżej przechodzi w stare koryto lodowca. Mimo aklimatyzacji stromsze podejścia po stopniach i schodach kosztują więcej czasu i wysiłku niż zazwyczaj. Po Pembie zmęczenia nie widać. On po prostu sobie idzie przed nami i czeka od czasu do czasu. W południe dochodzimy do malutkiej chatki. To tea house mieszczący się na polanie na wysokości 4600 mnpm. Tam obowiązkowo zupka, herbata i podziwianie widoków. Gdy obserwujemy góry słyszymy huk i widzimy biały pył na stokach Merra Peak. Lawina urwała się z jednego z seraków i pędzi w dół żlebu. Do nas jej daleko. Oddziela nas kilkaset metrów polodowcowego rumosza. W tym miejscu dolina jest już szeroka. Dookoła rozległe łąki i polany, a okoliczne szczyty przekraczają już 6500 mnpm. Po prawej odchodzi potężna dolina z lodospadami i serakami oraz 3-kilometrową ścianą do szczytu Kangbachen – tym razem widzimy go z drugiej strony. Po posiłku ruszamy dalej. Godzinę drogi wyżej docieramy do czoła lodowca – przed nim znajduje się jezioro, do którego czasem wpadają obrywające się bryły. Widok jednak nie jest okazały, gdyż zamiast białym lodem i śniegiem jęzor pokryty jest piargiem, żwirem i głazami. Po przekroczeniu małego mostka wchodzimy na ścieżkę nad szerokim rozlewiskiem potoku górskiego. W oddali płaskie ośnieżone szczyty. Pemba mówi, że tamtędy idzie się do Tybetu. Księżycowy, mineralny krajobraz. Pół kilometra drogi dalej widać kolorowe domki – to Lhonak, czyli wioska składająca się samych lodży. W jednej z nich będziemy spać. Dostaliśmy ładny pokoik w hoteliku, w którym kibelek był w środku a nie na zewnątrz. Luksus, biorąc pod uwagę solidny mróz w nocy. Wieczorem ja poczułem się trochę przymulony, a Ania lepiej. Mieliśmy ze sobą pulsoksymetr i oboje mieliśmy wynik saturacji na 86%. Rewelacji nie ma, ale jak na taką wysokość źle też nie było. Dla Ani ten wynik to nawet parę procent więcej niż dzień wcześniej. Kolację przegadaliśmy z poznanymi wczoraj Słoweńcami. Jutro mamy wszyscy w planie ruszyć do Pangpemy, czyli do bazy pod Kangczendzongą. Potem powrót i nocleg. A dalej to zobaczymy.

Mroźny poranek w dolinie


Spojrzenie za siebie


Tam gdzieś po lewej w dolinie znajduje się nasz dzisiejszy cel


Ostrzeżenie przed osuwiskiem skalnym


Tu nie należy się zatrzymywać

 

Pierwszy śnieg na drodze


Właśnie zjechała lawina, śnieżny pył jeszcze unosi się w powietrzu


Ania z Pembą


Taki znak na przywitanie


Merra Peak


Kangbachen


Stado jaków


Są też cielęta


Na tej wysokości dolina jest już bardzo rozległa


Iglica skalna


Lodowa ściana Kangbachen


Jezioro przed czołem lodowca


Jak zerka do rynny polodowcowej


Za mostkiem jeszcze pół godziny i będzie Lhonak



Tamtędy idzie się do Tybetu



Lhonak


Lodże w Lhonak


Lodowiec


 

Dawno w życiu nie miałem takiego stresu. O drugiej w nocy Ania obudziła się z potwornym bólem głowy. Do tego wymioty. Pulsoksymetr pokazał przerażające 48% a chwilę później 52% saturacji. To wartości krytyczne, na granicy utraty przytomności. Podałem solpadeinę i aspirynę i nie dałem Ani zasnąć do rana. Wygląda na to, że wysokość dała o sobie znać. Na śniadanie Ania dostała zupę, herbatę oraz diamox. Liczyliśmy z Pembą, że pomoże, ale niestety się nie przyjęło: wymioty. Szybko zdecydowaliśmy, że schodzimy. W pośpiechu spakowaliśmy plecaki i jazda w dół. Zaczął się wyścig z czasem – trzeba jak najszybciej zejść niżej. Ja dopakowałem swój plecak na maksa, Pemba wziął swój oraz Ani, a pół godziny później oddał swój plecak jakiemuś lokalsowi i niósł już tylko Ani plecak. Ania tymczasem na lekko, a mimo to słaniała się trochę na nogach. Przez diamox straciła czucie w palcach, na twarzy i w nogach. Szła trochę na pamięć. Nie za bardzo kojarzyła, co się dzieje, mówiła, że chce się na chwilę zdrzemnąć na kamieniu. Ale nie, zero postojów, trzeba w dół, tam więcej tlenu. Gdy zeszliśmy 200m, widać było odrobinę poprawy. Zatrzymaliśmy się na herbatę i zaraz dalej w dół. Na lunch zeszliśmy do Kangbachen. Zjedliśmy i dalej w dół aż do Ghunsy. Tam dopiero zatrzymaliśmy się na nocleg. Dumny jestem z Ani, że dała radę. Był do bieg praktycznie o życie: 18 kilometrów marszu i 1500m zejścia w stanie zaczynającej się deterioracji wysokościowej. Gdybyśmy zwlekali z wyruszeniem w dół jeszcze parę godzin więcej, to mogłoby się to skończyć obrzękiem mózgu czy utratą przytomności. A w tym rejonie Nepalu helikopter nie lata jak taksówka pod Everestem. Zazwyczaj między wezwaniem pomocy a przylotem maszyny mija 24h lub więcej.

Niestety choroba wysokościowa nie wybiera. Można zmniejszyć ryzyko przez odpowiednią stopniową aklimatyzację, ale często to draństwo dopada nocą, nawet jeżeli poprzedniego dnia człowiek czuł się dobrze. Wtedy najlepszym lekarstwem jest zejście na dół.

 

Ostatnie spojrzenie na góry i musimy biec w dół


 

W Ghunsie rozmówliliśmy się z Darko. Proponował on, byśmy nie próbowali kontynuować trekkingu standardową trasa, czyli z Ghunsy przez przełęcz Sele La, ale zeszli całkowicie do początku szlaku i tam zobaczyli, jak się czujemy i ewentualnie próbowali podejścia stamtąd drugą doliną. Czasu i tak by nam nie zabrakło. Średnio nam się ten pomysł uśmiechał, ale Ania wprawdzie już bez bólu głowy i w dobrym samopoczuciu była po tej przygodzie mocno osłabiona. Podejście następnego dnia na 4600 mnpm nie wchodziło w grę. Rano ruszyliśmy więc znaną trasą przez Phale, Gyablę aż do takiej lodży przy samej rzece. Stały tam tylko dwa domy, a miejscowość nazywała się Thangyam. Nocleg trafił nam się bardzo przytulny. Wieczorem do jadalni wparowała grupa młodych ludzi. Byli to nepalscy studenci, którzy postanowili w wolne dni pójść na wycieczkę. Tak jak u nas chodzi się w Bieszczady, oni biorą gitarę i idą w Himalaje. Wieczorem zrobił się niesamowity klimat, bo zaczęli grać i śpiewać.

 

W międzyczasie do dolin zawitała jesień



Tu ponoć żyją czerwone pandy


 

Rano okazało się, że jedna dziewczyna z grupy studentów będzie schodzić z nami. Mimo, że to nisko, bo 2400mnpm. poczuła się słabo i stwierdziła, że wyżej nie będzie podchodzić. Mieliśmy zatem okazję trochę pogadać. Dowiedzieliśmy się, że na co dzień mieszka w Kathmandu, pracuje w restauracji i studiuje. Opowiedziała nam, że życie w Nepalu jest o wiele cięższe niż sobie wyobrażamy. Nie ma prawa pracy jako takiego, tzn. że urlop, chorobowe itp. są właściwie zależne od szefa. Nie ma tam też czegoś takiego jak BHP. Praca w trudnych warunkach? To w Nepalu względne i zazwyczaj nieistotne. Podobnie jest z emeryturami. Te dostają tylko byli pracownicy budżetówki. Reszta musi sobie radzić, zazwyczaj żyjąc z dziećmi i wnukami. Płace w Nepalu bywają natomiast tak niskie, że wynoszą mniej więcej tyle, ile my płaciliśmy za noc w hotelu w Kathmandu. Wnioskiem tej dziewczyny było, że ciężka praca w tym kraju nie doprowadzi do dobrobytu, jedyną możliwością awansu społecznego jest emigracja zarobkowa. Po drodze w Amjilasie dołączył do nas wioskowy chłopak z kozą na plecach. Biedne zwierzę złamało nogę gdzieś na wypasie. Chłopak niósł zwierzaka do miasta. Niestety nie do weterynarza ale na rzeź i na sprzedaż. Przy boku miał przypięty półmetrowy nóż Gurkhów, szedł w gumiakach, a i tak był szybszy od nas. W takiej dosyć absurdalnej kompanii zeszliśmy z powrotem do Sekathum. Tym razem zatrzymaliśmy się w innej lodży. Cudo architektury przeczące grawitacji! Na wielkim głazie na samym przyczółki wiszącego mostu, ktoś zbudował chatę. Jedna jej część opierała się na głazie, a druga na drewnianych palach. Pod chatą było przejście na most oraz zejście do obrzydliwego kibelka z „prysznicem”, którym był brudny szlauch z naciągniętą nań szmatą – zaraz obok dziury kiblowej. Poziom wyżej była kuchnia i jadalnia, a na samej górze pokoje noclegowe. Nasz miał wysokość 175 cm, czyli nie za bardzo mogłem się wyprostować, a ściany miał dość eklektyczne, bo z blachy falistej, desek, sklejki i tego co jeszcze było pod ręką. W środku było trochę jak w głośniku, bo jakieś 15 metrów niżej huczała wielka rzeka.

 

Nepalscy policjanci czekają, by aresztować jakichś awanturników. To jedyna droga więc i tak będą musieli tędy przechodzić.


Powrót do dżungli



 

Rano decyzja. Ania nie jest w stanie podchodzić z plecakiem, a pod górę w drugiej dolinie na dzień dobry mielibyśmy 1500m podejścia do następnego noclegu. Decydujemy, że na razie tyle tej naszej przygody z górami. Zjeżdżamy do Taplejung, zwiedzimy sobie trochę Nepalu i pojedziemy na safari do parku narodowego Chitwan. Nasze plany odwiedzenia obu baz Kanczendzongi nie powiodły się, lecz wracamy z tych gór bogatsi o wiele doświadczeń i z nowymi pomysłami na kolejne trekkingi. Na dole w Kathmandu kupiliśmy praktycznie wszystkie mapy trekkingowe po górach Nepalu, więc będzie z czego wybierać.


Widok na Jannu i grupa szczytów Kanczendzongi. Po trekkingu poszliśmy na wzgórze Pathibara z hinduską świątynią na szczycie. Stamtąd doskonale widać cały masyw ośmiotysięczników.



Komentarze

Popularne posty