Dookoła Tatr przez Niskie Tatry czyli ultrakolarstwo z Cudownym

Długie trudne trasy po górach najlepiej tworzy się na kompie, siedząc wygodnie przy biurku. Wtedy zamieniam się w połykacza kilometrów i tytana podjazdów. I tak z pomysłu objechania Tatr dookoła rodzi się coś więcej, czyli wyzwanie, czemu by tego nie połączyć z kilkoma dalszymi celami. Bo przecież magistrala szosowa wzdłuż Tatr jest ruchliwa i raczej niezbyt widokowa. To może uzupełnijmy sobie tę pętelkę najpierw o nasz małopolski roller coaster składający się z niezliczonych małych ścianek i stromych zjazdów, czyli Beskid Makowski. Później na Słowacji zamiast jechać na wschód, to może by jeszcze zahaczyć o Tatry Niskie i Kralovą Holę, najwyżej położony podjazd rowerowy w tej części gór, a później na dokładkę zamiast zjeżdżać od razu na Łysą Polanę jeszcze dorzucić sobie Łapszankę i Turbacz i zajechać potem do Krakowa na pociąg. Wyszedł mi z tego kolarski potwór na 470 km i 8500m podjazdów. 
---

Sporo kumpli, usłyszawszy o czymś takim kazało mi spadać na drzewo banany prostować, ale ja wiedziałem, do kogo uderzyć z takim pomysłem. Zagadałem do Cudownego, którego łatwiej podpalić do jazdy po górach niż nasączoną benzyną podpałkę do grilla. I tak kości zostały rzucone. Przyjechałem do Łodzi, skąd następnego dnia po pracy ruszyliśmy do Krakowa z zamiarem wyruszenia w trasę jeszcze tego samego wieczora. Po trzech godzinach jazdy, szybkim posiłku w burger kingu i kolejnej godzinie jazdy do Kalwarii Zebrzydowskiej, wysiedliśmy z pociągu o północy i nie weszliśmy łagodnie w tę pogodną noc. 


Od razu chcąc jeszcze odwiedzić stację benzynową po 300m asfaltu wjechaliśmy w królewskiego ujeba, który najpierw drogą szutrową, potem ścieżką, a następnie jakimś skleconym z desek mostkiem i błotnistą leśną przecinką wyprowadził nas prosto w pole, w miedzę i na tyły jakiegoś gospodarstwa, skąd tylko było słychać złowieszcze ujadanie psów. Gdzieś za stodołą znaleźliśmy resztki ścieżki, która wyprowadziła nas z powrotem na tę samą szosę, może 0,5 km dalej. Stamtąd zaraz na stację, która kusiła kawą, ale okazała się, jak to często bywa, o tej porze zamknięta.


Zaliczywszy ten chrzest ruszyliśmy we właściwą trasę i po chwili pierwsza sztajfa. Tomek oczywiście znał tu każdy podjazd z poprzednich wycieczek, więc tylko mówił, co nas czeka, a dla niego im trudniej tym lepiej, także emfaza i ekscytacja rosły wraz z procentami nachylenia wyświetlanymi na garminie. Z początku udawało mi się trochę przykozaczyć i Tomek zostawał w tyle i od razu twierdził, że go zniszczę jadąc w takim tempie. Lecz ja wiedziałem swoje. On wyjeżdżony, a ja prosto zza biurka. On pewnie się nie męczy i nie wie, że ja już zaraz zmielę płuca w szprychach.


Przed Zawoją zaczęło świtać. Do Krowiarek dojechaliśmy najpierw elegancką szutrówką, która dla nowoczesnych graveli jest spoko, dla mojej przełajówki była jednak wysypanym tłuczniem ujebowem o nachyleniu 9%. A potem już tylko 3 km asfaltu, na których zaliczam pierwszą bombę. Jeść trzeba! Dużo więcej. Cwaniak przede mną jedzie na dwóch batonikach od startu i wszedł już pewnie w ketozę, a ja tymczasem jestem na etapie marzeń o pizzy czy zapiekance. Na przełęczy muszę usiąść, zatrzymać się, w końcu zjeść.


Wschód słońca pod Babią Górą

W tle powoli pojawia się zarys Diablaka, my tymczasem zakładamy kurteczki i szykujemy się na pierwszy długi zjazd. Na parkingu aut kilkaset, pierwsi turyści o czwartej ruszają na szlak. Porozumiewawczymi spojrzeniami bez słowa przekazujemy sobie, że należymy do tego samego rodzaju pojebów, którzy zamiast o tej porze spać, wolą wschodzące słońce ujrzeć już na grani albo w siodle gdzieś między budzącymi się dolinami.


Poranne mgły podczas zjazdu na Orawę

Z Krowiarek zjeżdżamy na Obniżenie Orawsko-Podtarzańskie, gdzie przyjemne zimne mgły snują się po łąkach przed świtem, a my znajdujemy ostatnią w Polsce stację benzynową przed granicą. Kawka, herbatka i wafelek na rozgrzanie i w drogę - na Chyżne, a stamtąd zapomnianą ścieżką pograniczników na Słowację, gdzie wjeżdżamy na drogę rowerową wzdłuż rzeki Jelesnej. Chyba nigdy stąd Tatr nie widziałem. Wszystkie szczyty znane, ale z zupełnie innej perspektywy prezentują się jak inne góry.


Wyjazd ze ścieżki pograniczników na słowacką drogę rowerową

Tatry spod Suchej Hory


Dalej przejeżdżamy przez Vitanową, Orawice i Zuberec, które pamiętam jeszcze z lat 90tych. Dużo się od tego czasu rozbudowało. Dalej podjazd pod przełęcz Huciańską, gdzie zaczynają się Tatry i wapienne ostępy Siwego Wierchu. Na przełęczy dziwi mnie obecność zajazdu. Na szczęście Tomek się tam zatrzymał i na mnie poczekał, dzięki czemu z przyjemnością wciągam kufel kofoli i czosnkową polewkę z serem - słowacką specjalność. 


Po jedzeniu sił od razu dwa razy więcej. Zaliczywszy zjazd pięknymi serpentynami, doskonaląc idealną linię z każdym kolejnym zakrętem opuszczamy tę sól kolarstwa szosowego i skręcamy na szutrowy podjazd pod dolinę Bobrowiecką. Tamte Tatry to raczej Beskidy: kilometry lasów, stoków, zapomnianych dolin i dróg donikąd. Turystów bardzo mało, można tu zniknąć i zapomnieć o świecie. W Bobrovcu zatrzymujemy się w sklepie i od razu zostajemy skonfrontowani ze słowackimi realiami zakupowymi, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa. W soboty i niedziele wszystkie sklepy są otwarte do dwunastej. Także tankujemy i dokupujemy jedzenia już na cały dzień włącznie z jutrzejszym śniadaniem.


Zapomniane ostępy Zachodnich Tatr Słowackich

Tak obładowani zjeżdżamy na obiad do Liptowskiego Mikulasza. W międzyczasie lipcowy skwar daje o sobie znać i temperatura mocno przekracza 30 stopni. W połączeniu z betonowym rynkiem daje to zdrowy efekt patelni. Tu kolejne zaskoczenie. Restauracje otwierają dopiero o 12:00… kawiarnie serwują tylko przesłodzone ciastka, lody i małe napoje. Na szczęście Tomkowi udało się w bramie znaleźć jakąś tajską knajpę, gdzie zamawiamy w miarę solidny obiad i przeczekujemy najgorszy upał.


Delikatnie po południu ruszamy najpierw przez mocno odrealnione przedmieścia Mikulasza, a potem Hradoka wzdłuż rzeki Wag. Kluczymy na zmianę przez blokowiska z wielkiej płyty stojące bezpośrednio pod lasami Niskich Tatr, a następnie to przez osiedla domków jednorodzinnych. Domki te są całkiem ładne, gdyby nie to, że zbudowano je bezpośrednio pod brutalnymi betonowymi filarami autostrady, która biegnie 40m wyżej przecinając całą dolinę bezwzględną szarą arterią i ryczy odgłosami silników TIRów i motocykli. Kompletnie nam taki wtręt nie pasuje do soczyście zielonych stoków i wąskich dolin górskich. Podobnie jak osiedla wieżowców - ale cóż, w tej części świata okrutnie rozprawiono się z estetyką, raczej chcąc pokazać, że przyrodę da się podbić i ujarzmić.


Za Liptowskim Hradokiem kierujemy się na szutrową drogę pod stokami Niskich Tatr, która później przeradza się w opuszczoną asfaltową drogę. Wjeżdżamy w pustą dolinę, przejeżdżamy przez senne wioseczki, w których nie widać żadnych ludzi na dworze, a przez 30 km wyprzedzają nas może 4 samochody. Dolina kończy się zaporą i jeziorem na rzece Wag. Miejsce to jest tak opuszczone i tak tajemnicze i z dala od wszystkiego, że spokojnie mogłoby posłużyć jako plan filmowy tajnej bazy hitlerowców w jakimś wojennym thrillerze. Dalej czeka nas łagodny podjazd na przełęcz Prehyba, jeszcze bardziej opuszczony i dziki. Właściwie bieszczadzki, gdyż nie po drodze nawet ścieżki, w którą można by skręcić. Tylko wąska asfaltowa droga, a po bokach dwumetrowe trawy, krzaki, chaszcze i strome lasy reglowe. 


W pewnym momencie Tomek zwraca uwagę na żmiję zygzakowatą wygrzewającą się w słońcu. Dawno takiej nie widziałem. W tym momencie przypominam sobie, że w Niskich Tatrach żyje sporo niedźwiedzi i w ostatnich miesiącach miały miejsce nieszczęśliwe wypadki związane z atakami tychże na ludzi. Lepiej trzymać się miejsc, gdzie ludźmi pachnie i nie spać tam, gdzie miśka się zaskoczy.


Na przełęczy okazuje się, że pomyliłem miejsca i schronisko Certovica nie znajduje się pod tą przełęczą, ale pod inną 20 km dalej. Nadzieja na ciepłą strawę i zimne trunki pryska szybko, a w perspektywie mamy tylko dwie miejscowości, w których można by się czegoś spodziewać… tylko że jest zdrowo po południu i sklepy zamknięte.


A ja zaczynam być znów głodny, batony, ciastka, cukierki itp. przestają wystarczać, no i całodzienne przegrzanie zaczyna się dawać we znaki. Tomek dla odmiany rześki i jak zawsze pod koniec każdego podjazdu kręci filmy i kibicuje mi, gdy wjeżdżam ostatnie metry. Za przełęczą zjeżdżamy do Helpy. Tam przy drodze wchodzimy do lokalnego baru, w którym tylko piwo i coś mocniejszego można dostać. Pytamy o coś do jedzenia, na co jeden Słowak wstaje od stołu i mówi, że tu pizzeria niedaleko i on nas zaprowadzi. Rzeczywiście dwa zakręty dalej widzimy ogródek i restaurację, która wybawia nas z perspektywy głodnego wieczoru.


Ale moment, pytamy o płatność kartą, a tu głęboka Słowacja i tylko gotówka. Żadne tam bliki czy paypale, a ja durny, z takim doświadczeniem podróżniczym, przypominam sobie, że zapomniałem z domu wziąć choćby kilkudziesięciu euro. Na szczęście Tomek ma ze sobą banknot 20 euro. Szybko liczymy, że wystarczy na styk na dwie pizze i dwa piwa. Cieszymy się jak dzieci i zamawiamy, a potem długo delektujemy się posiłkiem, wiedząc, że następne ciepłe i pełnowartościowe jedzenie zjemy dopiero w Polsce.


Po zjedzeniu Tomek zasypia przy stole, ładujemy komórki, a ja zaczynam się zastanawiać, gdzie by tu się zatrzymać na noc. Po obudzeniu Cudownego z kolarsko-menelskiego snu ustalamy, że śpimy gdzieś nad Sumiacem, a Kralovą Holę podjedziemy przed świtem. Do noclegu czeka nas jednak jeszcze kilka kilometrów szutrów i ostatni 200m podjazd. 


Tam niestety zaliczam kolejną bombę, tym razem z przegrzania. Żołądek nie chce przyjąć na siebie wysiłku strawienia pizzy, a ja czuję gorąc z każdej strony i z trudem łapię powietrze, Ostatkiem sił dokręcam do jakichś chat pasterskich na łące, gdzie ustalamy, że tu się rozbijamy. Tomek udaje się w poszukiwaniu strumienia, a ja dyszę i nie mam nawet siły nadmuchać materaca ani rozłożyć namiotu. Po godzinie ja dochodzę powoli do siebie, a on zdaje sprawę, że 500m niżej jest strumień, z którego można nabrać wodę i w którym można się jakoś umyć.

Łąka pod Niskimi Tatrami, w oddali Kralova Hola

Zdecydowałem się zjechać tam i trochę się odświeżyć i schłodzić. Niewiele to jednak dało, gdyż w nocy temperatura nie spada poniżej 20 stopni aż do pierwszej trzydzieści nad ranem. Cudowny śpi mocno i długo, jak to on: wszędzie i w każdych warunkach. Ja natomiast nie daję rady zasnąć marząc o chłodzie. Rano, tj. o drugiej nad ranem wstajemy, pakujemy się i jemy ostatnie ciastka. Tomek decyduje się wjechać na Kralovą Holę na wschód słońca, a ja odpuszczam. Umawiamy się, że spotkamy się w Popradzie. Rozstajemy się w Sumiacu. On w górę 1100 m podjazdu ze średnią 12%, a ja w dół do drogi i naokoło przez Vernanske Sedlo serpentynami do Popradu. 


Chmaroski wiadukt kolejowy za Telgartem

Wschód słońca na przełęczy Besnik


Tomek zameldował się na szczycie godzinę po wschodzie, a ja gdzieś ok. piątej nad ranem zacząłem mieć delikatne haluny z niewyspania. Generalnie zjeżdżałem z gór, więc średnio 30 km/h bez pedałowania, ale co 3 sek, wyłączało mi świadomość na pół sekundy, więc robiło się niezbyt bezpiecznie. A na drogach zaczynał się już większy ruch. Zatrzymałem się zaraz przed Popradem w Hranovnicy. Usiadłem w słońcu na przystanku i zamknąłem oczy. Obudziłem się półtorej godziny później. Ruszyłem więc leniwie przed siebie i już z nieco świeższymi siłami. W Popradzie na wylocie z miasta znalazłem stację benzynową, na którą po pół godzinie zajechał Tomek.

Razem postanowiliśmy jechać dalej na Łapszankę, ale coś nam wychodziło, że ten Turbacz to może być na styk… no i ma lać i mają być burze po południu. Skracamy zatem do Nowego Targu, skąd pociągiem do Krakowa. Sam Poprad to duże przemysłowe miasto z blokami z wielkiej płyty, autostradą i Tatrami Wysokimi w tle. Kompletne przeciwieństwo Zakopanego, które, choć wygląda jakby ktoś z witkiewiczowskiego stylu podhalańskiego zrobił fraktale, wciąż próbuje jakoś pasować do otoczenia. Tu jest inaczej: budownictwo wali prosto między oczy. Beton, bloki, hale, fabryki, jak ordynarny podpis “tu byłem” pozostawiony na Fontannie di Trevi.


Bloki w Popradzie
 

Z Popradu wyjechaliśmy w stronę Nowej Leśnej, potem Smokowca i Tatrzańskiej Łomnicy. Tu zaczęły wychodzić różnice między rowerami. Tomek jadąc na oponach 45mm wolał szutrową ścieżkę wzdłuż drogi, a ja na swoich 40stkach jednak asfalt. Tak też mijaliśmy się nawzajem - on skracał szutrami, a ja naokoło ale szybciej szosami. Złapaliśmy się przed Łapszanką, gdzie snów skwar, duchota i tropikalny gorąc pozbawiał mnie sił. W nagrodę dostaliśmy jednak majestatyczny widok na Tatry Bielskie podczas jednego z najpiękniejszych zjazdów w tej okolicy.

Tomek na tle Łomnicy


Zjazd z Łapszanki z Hawraniem w tle

Przed Nowym Targiem, bodajże w Białej, Tomek zaproponował, żebyśmy wykąpali się w rzece nieopodal wsi. Idealnie tak odświeżyć się przed pociągiem i przy okazji się schłodzić. Ochoczo podchwytuję pomysł. Cudowny, jak to on pakuje, się do zimnej wody na golasa. Ja jednak gacie wolę mieć na sobie, bo niedaleko droga i ludzie przejeżdżają… Obaj kładziemy się w płytkim strumieniu i spłukujemy z siebie trud przejechanych 375 km, prawie sześciu kilometrów pojazdów w moim przypadku, a ponad siedmiu u Cudownego, gdyż jemu dodatkowo przypada zaszczyt zameldowania się na Kralovej Horze. Po wyjściu z rzeki stoimy tak goło i wesoło rozmawiając i schnąc w słońcu, a ja zwrócony w stronę szosy widzę, jak jakiś facet jedzie z kilkuletnim synem na rowerze. Gość widzi nas, a zwłaszcza goły blady tyłek Cudownego i zasłania dzieciakowi oczy. 

Rozglądam się i już rozumiem. Dwóch gołych facetów w średnim wieku, obok rowery oparte o drzewa… no nic tylko geje, pedalarze, pornogrubasy, tylko że chude. Obrzydlistwo, pewnie znów warszawka przyjechała deprawować tymi bezeceństwami. Mając na uwadze, że dookoła sporo krewkich górali mieszka, a gość może być jednym z nich, proponuję się zbierać i zniknąć gdzieś w stronę Nowego Targu.


Po godzinie wsiadamy już do pociągu, w którym dopiero czujemy, że my wprawdzie umyci w rzece, ale nasze ciuchy walą gorzej niż kapusta kiszona i raczej nie mamy co liczyć, by ktoś chciał się dosiąść. Tymczasem po godzinie jazdy ku naszej uciesze okna moczy potężna ulewa i grzmi w oddali. Odpuszczenie tego Turbacza wcale nie było takie głupie.


Wracamy do Łodzi bogatsi o kilkaset km i parę kilometrów podjazdów, udowodniwszy po raz kolejny, że droga od kolarza do menela jest bardzo krótka i przeczyściwszy przebodźcowane głowy pięknymi widokami i łagodną naturą Niskich Tatr.

Komentarze

Popularne posty